Swąd potu i amunicji – „Poza zero, czyli jak pokochałem bombę”
Written by Redakcja Online on 26 stycznia 2025
Nana: Obiecałam sobie w tym roku częściej pojawiać się w teatrze, bo wstyd mówić, jak mało spektakli (przynajmniej jak na mnie) widziałam w 2024 roku. Dlatego też zaczęłam ten rok, nomen omen, wybuchową sztuką Poza zero, czyli jak pokochałem bombę w Teatrze Barakah w reżyserii Wery Makowskx, inspirowany książką Tęcza Grawitacji Thomasa Pynchona oraz filmem Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę Stanley’a Kubricka. A ponieważ muszę walczyć z opinią samotnika, wybrałam się na niego w duecie z Hanią, Magazynową świeżynką.
Hania: W rytmie i chaosie spadających bomb, zawieszony gdzieś pomiędzy surową metaforą a czystą fikcją literacką – tak opisałabym wrażenia ze spektaklu Poza zero, czyli jak pokochałem bombę. Jeszcze przed zajęciem miejsc na sali, publiczność została wciągnięta do surrealistycznego świata przedstawienia, którego cząstka zdecydowanie została ze mną także na długo po opuszczeniu teatru.
Miejsce, w które przeniesieni zostali widzowie, było czysto zmysłowe, absolutnie nielogiczne i pełne chaosu. „Fabuła” opiera się na związku erekcji amerykańskiego żołnierza z obszarem spadania bomb w wojennym Londynie, i podlega ciągłemu kwestionowaniu. Coraz mniej rzeczy ma sens i w zasadzie główne pytanie, jakiego nie mogłam pozbyć się z głowy to: o co tutaj właściwie chodzi? Być może o nic innego, niż porwanie widza w wir melodii, tańca, uczuć i fantazji. A być może to nieco przerysowana i odjechana metafora fikcyjnego związku ze śmiercią, podświadomego zamiłowania do niej i uzależnienia od trwającej wojny?
Nana: Przez cały spektakl miałam wrażenie, że przebywam we śnie – karuzela bohaterów, wydarzeń i zmieniających się lokalizacji dawała poczucie, że Wera zaprasza nas do danse macabre albo chocholego tańca. Wirowaliśmy (czasem dosłownie, bo razem z bohaterami odbyliśmy nawet lot samolotem w trakcie wojennej zawieruchy) między ludzkimi problemami – w relacjach, ale też tych z samym sobą. Gra świateł potęgowała wrażenie przebywania z postaciami intymnie, jakbyśmy jako widzowie im przeszkadzali, niemal tak samo jak klasyczna już dla tego teatru kameralna scenografia.
Hania: Z pewnością trzeba przyznać, że oprawa graficzna i muzyczna spektaklu idealnie się w niego komponuje. Muzyka, przypominająca huk spadających bomb, ciągle jest tłem, bohaterem sztuki – narasta w emocjonalnych momentach kulminacyjnych i uspokaja się wraz z rozluźnieniem atmosfery na scenie – ale stale jest obecna. Jedyny moment, gdy całkowicie cichnie, następuje w sytuacji niejako zderzenia bohatera z rzeczywistością. Jego wyjścia z szalonej, wojennej fikcji, trwającej przez całe przedstawienie. W tej kluczowej chwili, aktorzy ściągają też z uszu słuchawki. Przez parę minut na scenie dzieje się coś zaskakująco realnego i namacalnego, by jednak za chwilę znów wszystko powróciło do „normalności” tamtego świata.
Nana: Jest to spektakl, który rozważałam zarówno w trakcie jego trwania, tuż po nim i nadal, a zapewne jeszcze nie jest to koniec. Jest w nim coś takiego, że pozostaje w ludzkiej pamięci, a przecież o to w sztuce chodzi, by nie popełnić największego grzechu, nie być nijakim i łatwym do zapomnienia. Ze mną szczególnie pozostaną rozważania: czy też tak mam? Czy w biegu za wielkością się gubię? Czy też pociąga mnie i podnieca to, co świadomie określam jako wstydliwe? Czy sama sprowadzam na siebie bomby?
Hania: Nieustająca muzyka, hipnotyczny taniec, niezwykłe ruchy sceniczne, niedopasowane ubrania i przeważnie niemające sensu, abstrakcyjne rozmowy bohaterów – wprowadzają widzów w pewien trans. Liczy się bardziej odczuwanie spektaklu, niż jego zrozumienie. O ile było w nim cokolwiek do zrozumienia. W każdym razie, nie pozostaje nic innego jak spektakl ten obejrzeć i poszukać w nim samodzielnie sensu – albo po prostu wyłączyć logiczne rozumowanie na 90 minut i całkowicie pozwolić sobie odczuć stworzony na scenie świat wszystkimi swoimi zmysłami.
Nana Afua Asante, Hanna Czyż
Magazyn Kulturalny