Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


Naukowo dowiedziony najśmieszniejszy sitcom, czyli jak to się robi w The Office

Autorstwana 23 listopada 2020

Być może czytaliście ostatnio o badaniach dotyczących najśmieszniejszego sitcomu. Serwis OnBuy.com sprawdził reakcje 120 ochotników na 10 najpopularniejszych pozycji tego gatunku, rejestrując długość trwania śmiechu widzów podczas seansów. Uczestnicy zaopatrzeni w słuchawki i wysokiej jakości mikrofony oglądali po kilka odcinków seriali, a każdy śmiech o wartości przynajmniej 60 decybeli zostawał rejestrowany w programie komputerowym. Zaskakujące wyniki eksperymentu przedstawiono w długości trwania śmiechu na godzinę serialu. 

Najwięcej uwagi przyciągnął zwycięzca — amerykański The Office (1minuta i 45 sekund śmiechu na godzinę serialu). Na 2 miejscu z niewiele mniejszym wynikiem stoi Brooklyn 99 (1 minuta i 38 sekund). Jednak, co ciekawe, płynący od kilku lat na drugiej fali uwielbienia serial Friends otrzymał 7 miejsce z wynikiem 32 sekund. Ostatnie miejsce, przed How I met your mother i Two and a half men, otrzymał The Big Bang Theory z wynikiem zaledwie 6 sekund.

Zaczęło mnie zastanawiać — jak twórcy The Office podeszli do elementu komediowego w serialu? Co zrobiono inaczej niż w sitcomach z ostatnich miejsc na liście i jak te zmiany wpływają na efektywność komizmu w serialu? 

Oczywiście, pierwsze, co rzuca się w oczy podczas oglądania, to forma serialu — mockument, czyli udawanie dokumentu na bazie fikcyjnych wydarzeń. Dlatego wszystko w The Office są więcej niż realistyczne — czasem nawet zwykłe. Jesteśmy świadkami pracy w małej firmie papierniczej; gdyby nie różnorodność niestereotypowych charakterów, to serial byłby nudny. Same postaci poznajemy na wiele sposobów— w miniwywiadach, sam na sam z kamerzystami, podczas zwykłego nagrywania biura i czasem nawet, gdy bohaterowie nie wiedzą, że są dokumentowani. Taka forma daje nieskończone możliwości do zarysowywania postaci. Czasem bohaterowie specjalnie kłamią na swój temat w wywiadach, bo to przecież ich życie. Wtedy widz musi sam odkryć z innych materiałów, co naprawdę czują. Nie widzę takiego konceptu w serialu a’la Friends, gdzie wszystko podane jest na tacy, bo fabuła dzieje się na naszych oczach, bez przerywników i komentarzy. 

Gwarantuję Wam, że jeśli nawet nie docenicie tych szczegółów formy mockumentu, to z pewnością pokochacie wymowne zbliżenia na twarze i sugestywne spojrzenia w kamerę. Pod tym względem The Office to doskonały materiał na memy i gify. Brooklyn 99 z drugiego miejsca listy wydaje się być mocno inspirowany tą formą — podobny ruch kamery i liczne introspekcje poniekąd oddają klimat mockumentu bez konieczności trzymania się tej formy. Biorąc pod uwagę cechy mockumentu, w obu serialach rezygnuje się też z popularnego w sitcomach laugh tracku, co sprowadza nas do kolejnego punktu:

Znienawidzony przez wielu laugh track, który, osobiście, naprawdę mi nie przeszkadza. Ekscytowanie się wraz z widownią na żywo przejmującymi scenami ma swój urok, chociaż, no właśnie… nie wszystkie momenty w serialu są emocjonujące. Niektóre żarty są po prostu lepsze lub gorsze, tymczasem karuzela laugh tracku nie zatrzymuje się. Nie zwracałam uwagi na śmiech w tle, dopóki nie zdałam sobie sprawy, jak kreatywnie i naturalnie mogą przebiegać dialogi bez jego udziału. Widzieliście przeróbki Przyjaciół lub Teorii Wielkiego Podrywu z wyciszonym laugh trackiem? Sceny bez niego okazują się nawet zmieniać swoją interpretację i z zabawnej pogawędki stają się nerwowe, niezręczne, czasem nawet smutne. Pozbycie się ścieżki śmiechu to też więcej faktycznych żartów na odcinek. Zazwyczaj po puencie mamy kilka sekund reakcji widowni, co po podliczeniu daje kilka minut samego pustego śmiechu na dwudziestoparominutowy odcinek. Nie każę Wam zacząć hejtować każdy serial z laugh trackiem, ale proponuję eksperyment: przypomnijcie sobie swój ulubiony serial bez reakcji widowni na każdy żart. Teraz ją dodajcie. Nic dziwnego, że masowo odchodzi się od formy z jego udziałem. 

Nie samą formą serial żyje, ale też postaciami! Jak wspomniałam, w The Office bardzo świadomie pokazuje się pracowników zwykłej firmy — cytując jedną z postaci: There’s a lot of beauty in ordinary things. To dlatego, że koniec końców każda z nich jest kimś więcej, niż pozorem, stereotypem. Nieważne, czy pozornie normalnie czy całkiem dziwaczne — poznajemy je na różnych etapach i z różnych perspektyw. Dzięki temu, twórcom The Office udało się stworzyć tak doskonałą główną postać — Michaela Scotta, szefa w biurze. Na początku przeciętny widz opisałby go jako głupiego, niekompetentnego, obraźliwego i ignoranckiego. Można powiedzieć, że pozostał taki przez większość czasu (chociaż oczywiście jesteśmy świadkami jego rozwoju). Jakim więc cudem ten sam widz płakał, gdy Michael odchodził z serialu? To dlatego, że zapoznaliśmy się z jego motywacjami i urokliwą stroną, tak samo jak każdej z postaci. Cieszę się, że to właśnie jemu poświęcono tyle czasu, bo inaczej zapewne zinterpretowaliśmy go jako irytującego aroganta, który przy okazji jest też szefem odpowiedzialnym za wszystkie niedorzeczności w biurze. 

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież to samo dzieje się w Friends czy The Big Bang Theory. Poznajemy postaci głębiej, to naturalna kolej rzeczy. Poza tym, to też seriale oparte na realistycznym świecie. Odpowiedziałabym: Tak, ale w The Office robi się to bardziej po ludzku. Gdy relacja jest toksyczna, gdy jedna z postaci zachowuje się okropnie, gdy następuje moment niezręczności — twórcy nie ukrywają tego pod warstwą żartów i romantyzowania. Jesteśmy wtedy wrzucani w fabułę, by zmierzyć się ze wszystkimi problemami, choćbyśmy mieli wzdrygać się cały odcinek. Twórcy dowiedli, że każda osobowość, nawet tak drażniąca jak Michael Scott, jest potrzebna w społeczeństwie, tak jak każdy pracownik w biurze. Przy okazji wykorzystali swoją umiejętność do tworzenia naturalnych i wielowymiarowych postaci, by zapewnić odbiorcom rozrywkę. Łatwiej nam się wkręcić w fabułę, gdy rozumiemy bohaterów. Jedno spojrzenie, które nie bawiłoby bez kontekstu lub dwie sekundy zbliżenia na randomowy wątek doprowadzają do śmiechu, ponieważ znamy to biuro, rozumiemy jego dynamikę i jesteśmy z nim w dobrych i złych chwilach.

Przepadam za wszystkimi czterema wspomnianymi serialami, ale muszę przyznać (i chyba nietrudno to dostrzec), że The Office zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, a niedawno również Brooklyn 99 mnie urzekł. Ciekawi mnie, że w porównaniu z Przyjaciółmi i Teorią Wielkiego Podrywu wypadły one tak dobrze podczas badań, a są dużo mniej rozpoznawalne, nie tylko w Polsce. Czy niektóre seriale są po prostu przeceniane? Może trafiają z poczuciem humoru tylko do określonej grupy społecznej? Czy może nie ma to znaczenia, dopóki oglądamy to, co nam się podoba i nie sam komizm tworzy sitcom? Obstawiam ostatnią opcję a ten tekst możecie potraktować jako hołd dla serialu, który zasłużył na więcej, niż dostał.

Julita Stefańska


Kontynuuj przeglądanie

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close