Jak lody waniliowe – recenzja spektaklu „Wszystko, co najlepsze”
Written by Redakcja Online on 4 kwietnia 2025
Uwaga. Tekst zawiera spojlery
Zachwycone niespotykanym charakterem sceny teatralnej próbujemy wybrać dla siebie jedną z kolorowych kanap ustawionych na starych wzorzystych dywanach. Nawet stroje gości wydają się być jakoś bardziej kolorowe niż zwykle. Szybko spostrzegamy, że każdy, kto już dłużej niż my miał okazję rozkoszować się klimatem panującym w sali, trzyma jakieś kartki lub kartony z kolorowymi napisami.
Po pomieszczeniu szybko przemieszcza się też mężczyzna w neutralnym stroju – beżowe spodnie i biała, jakby lniana, koszula. Wita przybywających, przykuca przy niektórych wybranych, coś im pokazuje i tłumaczy. Wygląda na tak miłą i ciepłą osobę, że tylko czekam, aż podejdzie i do nas. Patrzy, staje na palcach by zobaczyć, czy nie trzymamy kartek na kolanach i zmierza w naszym kierunku.
To Piotr Urbaniak – aktor główny i jedyny, jeśli nie liczymy całej widowni, którą po spektaklu, gdy z mieszającym się w sercu zaczarowaniem i smutkiem będzie wychodzić ze Sceny na Sarego 7 Teatru Bagatela, będzie można już tak śmiało nazwać.
– Panie nie mają jeszcze karteczek? – pyta. Odpowiadamy przecząco i od razu dostajemy wyjaśnienie. Każdy kto kupił bilet miał zadanie specjalne, 2 karteczki i zaciekawienie w wyrazie twarzy. Na karteczce była liczba – czasem absurdalnie długa, bliska milionowi – i coś do liczby przypisane. To pozycje z długiej listy rzeczy, co to są najlepsze. Długiej tak, że na koniec nie mieściła się nawet w wózku.
Przepiękny pomysł. Każdy miał swoje 2 liczby i swoje 2 najlepsze rzeczy. Gdy w spektaklu aktor krzyknął numer, który kolorowym mazakiem napisany jest na trzymanej przez ciebie kartce, masz donośnie powiedzieć co jest napisane dalej. Instrukcje jasne. Dostajemy nasze kartki, które Urbaniak wybierał – nie losował. Na jakiejś podstawie, zdawało się, dopasowywał do gości punkty listy. Nieprzypadkowo, bo przebierał i przebierał w stosie, który ze sobą po sali nosił. Tym sposobem dostałam wyjątkowe zadanie, bo punkt numer 1. Lody waniliowe, który rzekomo miał paść 2, może 3 razy, tak mnie ostrzeżono, ale padł chyba bliżej 5 razy.
Wszystko, co najlepsze od początku było czymś wyjątkowym. Koncepcja szukania w życiu naprawdę małych i codziennych rzeczy, które nadają istnieniu sens, jest mi od dawna bardzo bliska. To wydaje się łatwe – przecież każdy lubi lody waniliowe i śpiew ptaka. Ale czy każdy potrafi wpuścić głęboko do serca całe wielkie szczęście z jedzenia lodów waniliowych i poczuć ciepło, które ono powoduje? Każdy z nas na pewno je odczuwa, ale czasem gdzieś głęboko, nie doceniając go, bo to przecież tylko lody. Tylko, że te „tylko” codzienności to największa część naszego życia, więc jeśli chcemy żyć spełnieni to warto nauczyć się czuć spełnienie w każdej powtarzalnej, codziennej, rutynowej, dobrze nam znanej, i dlatego właśnie tak uwielbianej, małej rzeczy. Bo samo życie jest małe.
I to właśnie pokazuje nam spektakl. Okazuje się też, że nie da się tego tak po prostu nauczyć, umieć, stosować. Bohater spektaklu przedstawia swoją drogę przez życie z docenianiem i wdzięcznością, z niedocenianiem i niewdzięcznością. Jego lista miała nauczyć szczęścia jego mamę, która miała depresję. I nie nauczyła. Bo nie można nauczyć szczęścia kogoś.
Bohater odkładał listę na lata i znów do niej wracał. Dla mamy, dla siebie, dla żony, żona dla niego, znów on dla siebie. Chciał ratować mamę przed depresją, ale chyba od początku wiedział, że jest skazany na porażkę. Kontynuował jakby była to misja jego życia – bo chyba naprawdę była. Ukrytym sensem w tym zadaniu, którego nie umiał sobie finalnie odpuścić (lub może lista nie mogła odpuścić sobie jego?) było ratowanie siebie. Bo koniec spektaklu to zatoczenie koła. Wracamy do poznania sytuacji kogoś, kto choruje na depresję. Tylko tym razem to już nie mama bohatera, a on sam. Z tym, że siebie samego też nie można tak po prostu nauczyć szczęścia. Tak samo jak bohater całe życie oddalał się od listy i znów go do niej przyciągało, tak i nasze życie może powinno być długim procesem nauki szczęścia? Może to procesy są zawsze najpiękniejsze?
Bohater tańczył ze szczęścia, wspominając momenty zakochiwania się. Gra aktorska Urbaniaka była szczera i głęboka. Przez to, że był to format monodramu, łatwo było zapomnieć, że to nie ten człowiek wspomina swoje życie, a to odgrywa. Połączenie tej świetnej gry aktorskiej z Salą Stukową na Sarego, zaaranżowaną tak, jakby był to salon w dużym domu, przygotowany dla maksymalnie parudziesięciu gości zbudowało bardzo intymną atmosferę. Siedzieliśmy na tej samej wysokości i w prawie zerowej odległości od „sceny” – choć było to po prostu miejsce na Sali bez sof i foteli. Oczarowanie, smutek, śmiech, z wytrzeszczone z przygnębiającego zaskoczenia oczy. I w kółko. Na kanapie obok ocierane były łzy spod okularów.
O te łzy było łatwo. Spektakl bazował na temacie trudnym i mimo, że był on przeplatany z ogromną radością, sukcesami i dużą dozą komedii (co, swoją drogą, nie mam pojęcia jak tak dobrze zadziałało), to główną emocją, obok przekazu pełnego nadziei, był smutek. Tata, tłumaczący paroletniemu synowi, dlaczego jego mama jest smutna; dorastający syn, wyrzucający matce sposób, w jaki próbowała popełnić samobójstwo; rozpad małżeństwa, spowodowany depresją bohatera. Druga strona długiej listy rzeczy, dla których warto żyć, to długa lista powodów, dlaczego trzeba te rzeczy spisywać.
Połączenie skrajnych emocji było umiejętnie zrobione. Może miało też oddawać nagłe zmiany nastrojów przy niektórych zaburzeniach psychicznych? Ale było to za szybkie. Jakby bohater chciał wszystko opowiedzieć, ale w smutnych momentach nie chciał się rozkleić, więc ruszał szybko w zabawną anegdotę. Brakowało mi czasu, żeby rozsiąść się w tym smutku, dobrze go poczuć, przez chwilkę dłużej o nim pomyśleć. Czasem szybko pojawiały się brawa, rozpoczynane przez aktora, dla kogoś wziętego z publiczności, kto odgrywał postać z życia bohatera.
Było wiele postaci z jego życia, które były nam przedstawione. Ale to my ich graliśmy. I tutaj znów nie było losowości, bo aktor dobierał sobie ludzi skrupulatnie i w sposób przemyślany. Już na początku patrzył po sali z uśmiechem i przymrużonymi oczami. „Ja tu sobie układam plan w głowie… bardzo sprytny”. I takim sposobem poprosił do zagrania weterynarki panią, która jak mówił „miała taką weterynaryjną twarz”, a opisując ubiór profesora, którego wspominał, opisywał mężczyznę obecnego na sali. Uwielbiam nielosowość.

Scena z profesorem z widowni
Pewniejszym rozwiązaniem może byłoby obstawienie innych aktorów (lub przynajmniej jednego), którzy odgrywaliby te pozostałe, małe role. Zapraszanie gości do odegrania tych ról było dużą szansą na ciekawą improwizację lub dodatkowy zabawny moment. I tak było w przypadku sceny z weterynarką lub scenami z tatą bohatera. Ale nie wszystkie momenty odgrywane z osobami z widowni były dobrej jakości. Niektórzy utrzymywali duży dystans lub byli bardzo zestresowani, co wkradało się w realność scen. Także momenty zapraszania kogoś i późniejszego podziękowania stanowiły czasem niepotrzebny, kolejny przerywnik. Ale to, że dzięki tym licznym interakcjom z publicznością dystans między aktorem, bohaterem i nami zupełnie zanikł, jest nie do opisania. Niepowtarzalne doświadczenie, które sprawiło, że przekaz twórców trafił niesamowicie głęboko, na samo wręcz dno.
Nurtuje mnie też: jak bohater miał na imię? Ale to imię chyba wcale nie padło.
Lody waniliowe; sok pomarańczowy; sposób, w jaki Ray Charles śpiewa słowo „you”; niespodzianki; spalanie różnych rzeczy; kamyki; zakochiwanie się po raz pierwszy; planowanie wyznania komuś miłości; rzeczy w paski; kolor żółty; przewracający się ludzie; fryzjerzy, słuchający jaką chcesz fryzurę; łóżko; uczucie ulgi w beznadziejnej sytuacji, gdy zdasz sobie sprawę, że już nic nie możesz zrobić.
Znalezienie pięknego sposobu na mówienie o niepięknych rzeczach; kiedy widzisz, jak ktoś zachwyca się codziennością; kiedy niespodziewanie pojawia się nadzieja.
Izabela Adamik