W obronie waifu
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 23 listopada 2021
Jakiś czas temu mój dobry przyjaciel Szymon Stankiewicz w swoim artykule przedstawił swoje spojrzenie na współczesną japońską animację, gdzie dość krytycznie rozlicza się on z popularnymi trendami i konfrontuje je ze swoją perspektywą fana anime typu „Hellsing”, czy „Neon Genesis Evangelion”. Produkcji albo mrocznych, albo filozoficznych. Postanowiłem więc, że w polemiczny sposób odniosę się do zauważonych przez niego aspektów medium i przedstawię odmienny punkt widzenia. Punkt widzenia osoby, którą to właśnie „nowe anime” przekonało do siebie.
Te okropne waifu
Szymon dużą część swojej krytyki opiera na trendzie konstruowania narracji i postaci w sposób, który ma na celu przyciągnąć uwagę widza poprzez przedstawienie sfetyszyzowanego obrazu heroin. Ten zabieg, popularny przede wszystkim w produkcjach typu harem czy echii, staje się coraz bardziej widoczny poprzez przenikanie do innych gatunków. Zgadzam się w kwestii problemów, jakie to rodzi. Oczywiście, twórcy wolą, zamiast eksperymentować, po prostu pójść sprawdzoną drogą i przedstawić wizerunki dziewcząt, które sprzedadzą zarówno figurki, jak i inny merch.
Tu jednak zauważam pierwszy poważny problem: Szymon nie definiuje postaci waifu, przez co można odnieść wrażenie, że praktycznie każda postać kobieca może być dotknięta wyżej wspomnianymi problemami. Jest to szczególnie zdradliwe w dobie seriali typu „cute girls doing cute things”, produkcji opowiadających o zwyczajnym żyćku i, przykładowo, beztroskim kempingowaniu, np. „Yuru Camp”. Postaci Rin czy Nadeshiko dalej są sprzedawane jako figurki czy poduszki, jednak samo dzieło nie kreuje ich w myśl przeseksualizowanych wyobrażeń. Podobnie większość postaci żeńskich w seriach typu slice of life, shounen, czy w wielu dramatach.
Kolejną pułapką w mojej opinii jest stygmatyzowanie waifu i traktowanie ich jedynie jako elementów fan service. Sprawia to, że odbieramy im należny status postaci. A wielokrotnie jednostki określane jako waifu są jednocześnie skomplikowanymi, interesującymi bohaterkami, często najlepszymi w całych seriach. Nikt także nie zabrania twórcom rozpisania ich w taki sposób, by ewoluowały i zyskiwały w ramach samych dzieł. Przykładami takich postaci mogą być Senjougahara Hitagi z „Bakemonogatari” i Makise Kurisu z „Stains: Gate”. Oczywiście mamy też do czynienia z taśmowo i po kosztach produkowanymi potworkami, gdzie waifu nie mają osobowości i snują się za protagonistą, bo wymaga tego koślawa fabuła. Takie serie jednak dość łatwo zidentyfikować (choćby przez niskie oceny i małą oglądalność) więc nie zgadzam się z tym, że ilustrują one stan całego medium.
Kończąc ten fragment muszę jeszcze odnieść się do jednej rzeczy bardzo wygodnie przemilczanej. Szymon maluje bowiem obraz seksistowskiego mainstreamu ignorując fakt, że te same strategie wykorzystywane są, by trafiać do żeńskiej części publiki. Mamy więc do czynienia z reverse haremami lub figurami bishounenów, czyli pięknych chłopców konstruowanych tak, by fanki mogły zakupić odpowiedni merch czy poduszki z ich wizerunkami. A nawet nie zacząłem pisać o seriach sportowych, gdzie męska fetyszyzacja jest nagminna. Reasumując: krytyka waifu bez wspomnienia o figurach husbendos wydaje mi się dość jednostronna.
Nie chcę kompletnie ignorować takich kwestii, jak mizoginia w japońskim społeczeństwie, czy niebezpieczeństw związanych z obiema kategoriami. Sądzę jednak, że ich popularność nie wzięła się znikąd i ma oparcie w rynkowym zapotrzebowaniu. Co z pewnością potwierdzają sprzedawane figurki czy namiętnie pisane erotyczne fanfiki dotyczące obu płci i ich romansów.
To złe echii
Produkcje typu echii, kojarzone głównie z tytułami takimi jak „High School DxD”, nie posiadają specjalnie dobrej opinii i generalnie kojarzone są z serialami i filmami, których oglądalność nie wynika z ciekawej fabuły. Ponownie zgodzę się co do większości problemów z tym konkretnym gatunkiem i promowaniem jego elementów w innych niezwiązanych seriach. Jednak nie mogę przymknąć oka na fakt czarno-białego przedstawienia całości.
W anime pojawiały się bowiem produkcje, które ową stylistykę używały w zupełnie niespodziewany sposób i łączyły ją z opowiadana historią. Przykładem może być „Kill la Kill”, opowiadające za sprawą echii o wolności i tłamszących nas zasadach. Wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale kolejne już tak: „Food Wars”, „No Game No Life” i „Gantz”…
Mógłbym tak dłużej, sama stylistyka bowiem nie decyduje o wartości dzieła, a raczej jej wykorzystanie decyduje o sukcesie lub porażce. Ponadto echii i haremy nie są wymysłem anime współczesnego. Waifu też nie pojawiły się wczoraj: Asuka z „Neon Genesis Evangelion”, produkcje typu „Golden Boy” i „Love Hina” były chwalone w momencie premiery, a dziś są uznawane za klasyki.
Ten straszliwy mainstream
Kończąc już, za zasadne uznałem ustosunkowanie się do ogólnych narracji panujących w anime. Paradoksalnie bowiem zgadzam się, że popularyzacja waifu jest jednym z dominujących prądów, ale samo jej istnienie nie jest w mojej opinii automatycznie negatywne, a za kluczowe uważam sposób, w jaki jest ten motyw przedstawiany. Co więcej, to nie tak, że jest to jedyny charakterystyczny element współczesnego anime. Obserwujemy bowiem natężenie gatunku slice of life i antykapitalistycznych nurtów. jak w „Jahy-sama wa Kujikenai!”. Mamy również nowe gatunki dominujące: współcześnie iseakai zdają się spełniać rolę, którą w latach 80. i 90. odgrywało mecha.
Należy również wziąć pod uwagę stale rosnącą liczbę premier. Proces ten sprawia, że pewne rozwiązania fabularne czy schematy w budowie postaci będą pojawiały się częściej. Z drugiej jednak strony większa ilość premier przekłada się na większy wybór dany odbiorcy. Co za tym idzie, nawet nie lubiąc najpopularniejszych trendów, spokojnie możemy znaleźć tytuły odpowiadające naszym preferencjom. Co udowodnił Szymon, opisując kilka produkcji jego zdaniem godnych uwagi z tego i poprzedniego sezonu.
A co przyniesie jutro?
Tak więc prezentuje się moje alternatywne spojrzenia na stan japońskiej animacji. Nie umniejszam zarzutom jej przedstawionym, aczkolwiek sam jestem zadowolony, że zostałem wciągnięty w ten niesamowity świat za sprawą „Code Geass”, a nie „Neon Genesis Evangelion”. Myślę, że różnorodność i wolność panująca obecnie w medium daje przestrzeń na to, by osoby o różnych, nawet skrajnie odmiennych gustach, mogły zostać fanami.
Trendy zapewne w przyszłości wciąż będą się zmieniać i to jest w tym najpiękniejsze. Anime nie tkwi bowiem w stagnacji, lecz wciąż się rozwija. Dlatego cieszę się, że obecnie fani i fanki mogą oglądać jednocześnie poważne psychologiczne dramaty, haremy i pełne fanserwisu sportówki.
Tak, ten tekst po części napisałem też po to, żeby powiedzieć, że najlepszą waifu jest Hitagi Senjougahara. :)
Patryk Długosz