Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


„To nie czas na skromność, ale zawsze jest czas na przyzwoitość” – benefis Dariusza Dudzińskiego w Bazie

Autorstwana 15 listopada 2022

Pod zawartym w tytule hasłem między 28 a 30 października odbył się trzydniowy benefis twórczości Dariusza Dudzińskiego – perkusisty, gitarzysty, wokalisty, autora tekstów, producenta i jedynego w Polsce przedstawiciela nurtu outsider music. Znany jest z zespołów Ewa Braun, Titanic Sea Moon, Przyzwoitość oraz Najprzyjemniejsi. Pod dwoma ostatnimi szyldami wystąpił w krakowskiej Bazie, a dnia trzeciego powołał prawdopodobnie jednorazowe trio Tańczące Jastrzębie.

Mieszanka stylów, mimo wszystko bardzo spójna, to coś, co charakteryzuje twórczość Dudzińskiego w pierwszej kolejności. Drugą z najważniejszych jego cech jest poczucie humoru, a trzecią – medytacja. Jak się możecie domyślić, cały „Dudziński Fest” (podziękowania dla Michała Dymnego, który mi podpowiedział tę piękną nazwę) obfitował we wszystkie trzy elementy.

Solenizant z Elbląga wraz z Marcinem Świetlickim i Michałem Wandzilakiem „wziął i zagrał” pierwszego dnia jako zespół Najprzyjemniejsi. To trzyosobowe przedsięwzięcie narodziło się w 2014 roku, a więc trochę dawno. Jedyna jak dotąd płyta Wzięli i zagrali została wydana przez Wojciecha Pędzla Kozielskiego rok później. Zespół koncertował z sukcesami przez jakiś czas, a potem przepadł. Rozmyło się. Panowie postanowili zrobić jednak wielki reunion po latach specjalnie z okazji 52. urodzin Dudzińskiego. Nawet postanowili wznowić w ograniczonym nakładzie niedostępny od lat krążek! Polecam zaglądającym do Bazy zaopatrzyć się w niego, bo to świetna rzecz.

Najprzyjemniejsi to zespół złożony z trzech wokali, dwóch gitar i klawiszy. Trójka ta gra post rocka zmieszanego z bardzo delikatnym noisem, post punkiem i elektronicznymi eksperymentami. Grzmiący o Grzmotylu i klątwie Grażyny Torbickiej Marcin Świetlicki pozostawia przestrzeń na teksty Dudzińskiego, który także pozwala sobie w nich na humorystyczne wycieczki. Pomimo tekstów tak absurdalnych, jak Gorylion, nasz solenizant zachowuje bardzo medytacyjno-repetytywne ciągoty w sposobie gry na gitarze. To ciekawy patent, który postanowił wyeksplorować jeszcze bardziej w tegorocznej płycie zespołu Titanic Sea Moon, np. w utworze takim jak Maść na szczury. Tyle tylko, że tam zasiadał za perkusją. I pomimo tych mantrowych skłonności pozwalał sobie na ironiczno-naiwne komentarze do Świetlickiego, który snuł dramatyczną historię o Milionie białych mrówek. Gdy deklarował, że mógłby „pierdolnąć głową w mur”, Dudziński pouczał: „wszystko ładnie, tylko po co te wyrażenia?”. Wymiana energii między całą trójką była cudowna przez cały koncert. I mimo szwankujących momentami odsłuchów uczestniczyło się w tym wspaniale. Sample Wandzilaka nieraz snuły się jako liryczne tła, a innym razem robiły za zapętlony rytmiczny podkład, który pozwalał mu sięgnąć po gitarę, na której grał też raczej głównie rytmicznie, z nałożonymi na nią mocno postpunkowymi efektami z rodziny chorusów. W międzyczasie mnóstwo razy zadeklarował otwarcie: „kochamy cię, Darek”, na co publiczność reagowała z żywą czułością. Reaktywacja Najprzyjemniejszych była zresztą sporym wydarzeniem środowiskowym, a i koncerty Przyzwoitości nie zdarzają się często (prawie wcale). Stąd też na koniec Świetlicki poprosił o Piosenkę z liczbami z repertuaru tego jednoosobowego zespołu, ponieważ nazajutrz niefortunnie zmierzał na koncert Świetlików do Lublina. Musiał zadowolić się Piosenką bez liczb, która zawiera – ostrzegam osoby o słabych nerwach – „Kwaśniewskiego z wąsami”…

…i od tej piosenki rozpoczął się główny punkt benefisu – solowy recital Dudzińskiego. Dorosły chłop, mikrofon, gitara z efektami. Po bożemu. No i fotel, który Piotr Dogorynowicz przyniósł na scenę, ażeby solenizanta stosownie usadowić. Oczywiście powtórzone zostało hasło przyświecające całemu wydarzeniu, które pozwolę sobie przytoczyć raz jeszcze – „To nie czas na skromność, ale zawsze jest czas na przyzwoitość”. Po krótkim więc wstępie autobiograficznym i deklaracjom, że jeśli benefis, to tylko w Krakowie, przyszedł czas na Przyzwoitość.

W Bazowej sali wybrzmiały największe przeboje tego zespołu, od przecierającego szklaki i opartego na faktach Był do ciebie kolega, sennych Czterech kaw, przez najbardziej wyczekiwaną Piosenkę z liczbami, aż po relatywnie nowsze kompozycje, takie jak Tata Tatar. Były więc piosenki, które autor stworzył jeszcze w czasach licealnych, a także te napisane z perspektywy człowieka dojrzałego i obciążonego narastającym każdemu z nas życiowym doświadczeniem. Wszystkie jednak miały jeden wspólny mianownik – cudownie naiwną szyderę i niespotykane nigdzie indziej poczucie humoru. Oparte o często proste, ale nie zawsze banalne motywy gitarowe (miejsce na efekty znalazło się także), teksty Dudzińskiego to materia, o której można by było pisać na łamach dużo poważniejszych, niż nasze. Obecna w nich wizja świata jest często, ale nie zawsze, pisana z perspektywy niemal dziecięcej. Opowieść o tacie, który klnie na kierowców, nieefektywne picie kawy w liceum oraz stwierdzenia w rodzaju „na terenach powodziowych potrzeba dużo kotów” są tylko przykładami z całkiem bogatej dyskografii Przyzwoitości, które pozwalają sytuować Dudzińskiego w nurcie outsider music, która na celowo absurdalnej naiwności często się opiera. I drugi taki gość w Polsce absolutnie nie istnieje. Dudziński jest jedyny, magiczny i dla niektórych nawet kultowy!

Pierwszy przekrojowy set Przyzwoitości trwał pół godziny, aczkolwiek nie z zegarkiem w ręku. Po nim nastąpiła chwila przerwy – artysta musiał zmienić image sceniczny, więc udał się na zaplecze, by koszulę jasną zamienić na ciemną. Miało to swoje uzasadnienie w secie drugim, który został poświęcony najbardziej ostatecznemu z ostatecznych zagadnień, a mianowicie śmierci. I nie, nie pojawiła się tu ironicznie Piosenka bez dat, chociaż nie ukrywam, że chciałem, aby tak było. Na szczęście pojawiła się w wykonaniu Najprzyjemniejszych dzień wcześniej, wpleciona do pieśni zatytułowanej Wzięli i zabili. Ale przejdźmy do piosenek ostatecznych – wszystkie pochodzą bowiem z płyty, którą Dudziński nagrywa od 2008 roku i wciąż obiecuje sobie, żeby dopiąć przedsięwzięcie. Są tacy, który twierdzą, że album Eryk, mówiący banan (bo taki jest tytuł) jest odpowiednikiem Chinese democracy Guns’N’Roses w polskim niezalu, ponieważ tak długo powstaje. I jest to z założenia pewien album koncepcyjny, opowiadający o śmierci właśnie. Jest tu więcej elementów lirycznych, jak w numerze Słońce w żebrach, ale już tytułowy utwór zaczyna się od słów „mówiący banan u mnie jest / mówi, że śmierci boi się / że lepiej zgnić niż dać się zjeść”. Który twórca personifikuje banana, żeby mówić o śmierci?! Oczywiście to pytanie z gatunku retorycznych, później następuje retrospekcja rodzinna, a Eryk skarży się, że jego dzieci zaangażowały się w spożywanie substancji psychoaktywnych. Piękna rzecz. I to wszystko o śmierci przełamane zostało Przyzwoitością na wesoło, o tytuł której rozegrał się przegrany niestety konkurs SMS-owy, w którym wygrać można było płytę, nie inaczej.

Dnia trzeciego wystąpił zespół, który miał się nazywać Tuje, ale podobno obraził się na ten fakt istniejący już zespół Tuje z Wrocławia. Freejazzowe trio w składzie Dudziński (perkusja), Paulina Owczarek (saksofon altowy i barytonowy) i Michał Dymny (elektryczna gitara barytonowa) wystąpił więc pod nazwą Tańczące Jastrzębie. Był to prawdopodobnie najbardziej zaskakujący dla mnie koncert z całego benefisu. Wyżej wspominałem o medytacyjnych skłonnościach solenizanta, a tutaj nasz bohater za perkusją rozimprowizował się ładnie. Wpadał w rytmiczny chaos i niemal zawsze wychodził z niego poprzez wybijanie fantastycznych groove’ów, które powtarzał i zagęszczał. Paulina Owczarek grała dzięki temu melodyjnie jak nigdy, momentami niczym Dana Colley z Morphine, bardziej nawet niż w Morświnie. W wolnych chwilach popisywała się też samym ustnikiem i wycinała z niego takie dźwięki, że dłonie same składały się do oklasków.

Michał Dymny wykorzystywał gitarę na mnóstwo nieortodoksyjnych sposobów – w ruch poszły perkusyjne pałeczki, blacha, różne małe ustrojstwa… Jego baryton wytwarzał dźwięki głównie metaliczne, znakomicie poszarpane i niekiedy mroczne, ale na riffy też znalazło się miejsce. Jeśli chodzi o małe ustrojstwa, to furorę zrobiły tak zwane samonapędzające się „robaczki”, które zaciekawiony Dudziński puścił sobie na werblu. Jako że w terminologii zespołowej pojawiło się słowo „robaczki”, to oczywiście pojawiła się też odpowiednia konferansjerka ze strony perkusisty, dotycząca rzecz jasna nazwy zespołu. Szybko skręcił w stronę opisywania seksualnych frustracji jastrzębi, na co Dymny w pewnym momencie uciął wywód żartem ornitologicznym w kierunku milczącej saksofonistki. I tak oto minęło ponad 75 minut improwizacji w czterech częściach i jednym bisie.

Różnorodność stylistyczna Dudzińskiego, którą zaprezentował na swoim benefisie, ma szansę zostać uwieczniona na jakimś wydawnictwie. Drugi i trzeci bowiem koncert zostały nagrane! Mam nadzieję, że coś się z tym wydarzy i nagrania nie skończą w szufladzie czy odmętach twardego dysku, bo był to naprawdę przedni benefis. Solenizant niestety wyjechał, wyjechałem też i ja, a szkoda, bo to naprawdę fajny facet jest. Ale to już inna historia. W Krakowie zostały po nim płyty Przyzwoitości, które można nabyć w Bazie. Gorąco do tego zachęcam! Jedna z nich ma nawet w pakiecie archiwalny numer nieistniejącego już pisma kulturalnego „Lampa” z 2005 roku. I na koniec publicznie życzę wszystkiego najlepszego naszemu bohaterowi, aby kiedyś ukończył Eryka i wydał jeszcze mnóstwo świetnych płyt.

Kto nie był, ten suzafon.

Mateusz Sroczyński

zdjęcie w tle: Maciej Bielawski


Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close