Nana na Boskich dróżkach – 17. Boska Komedia
Written by Redakcja Online on 17 grudnia 2024
Czwarty rok w Krakowie, a mój pierwszy raz na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia. Wstyd! Lecz jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze, więc podekscytowana wybrałam się na spektakle oferowane widzom z całego świata w siedemnastej edycji tego wydarzenia. Między 6 a 15 grudnia zwiedziłam krakowskie teatry, w niektórych będąc po raz pierwszy w życiu – odwiedziłam Teatr Łaźnia Nowa, sceny Akademii Sztuk Teatralnych, Stary Teatr oraz Scenę MOS i Dużą Scenę Teatru im. Juliusza Słowackiego.
Na deskach tych miejsc widziałam aż 9 spektakli produkcji różnych teatrów, nie tylko krakowskich. Bawiłam się absolutnie fantastycznie, wzruszałam się z całego serca i zaśmiewałam się w głos, i z największą przyjemnością mogę wam opowiedzieć o tym, co wyciągało mnie z domu na ten nasz krakowski, grudniowy mróz.
Matki. Pieśń na czas wojny, reż. Marta Górnicka, prod. Fundacja CHÓR KOBIET, Maxim Gorki Theather w Berlinie
To był mój pierwszy spektakl w trakcie festiwalu. Weszłam na widownię przygotowana na ogrom emocji, i to właśnie dostałam. Sztuka opowiadała o kobietach, zapomnianych w machinie wojny. Matkach, którym pozostaje czekać na swoich mężów i synów; od których oczekuje się by siedziały i płakały; którym wojna zabrała głos. Te kobiety się na to nie zgadzają. Śpiewając pieśni po ukraińsku i po polsku przypominają o swojej podmiotowości, o tym, że wojna dotyka też ich, więc mają prawo protestować, krzyczeć, wzywać do odejścia od obojętności, kiedy wojna w Ukrainie już się „nie klika” i przechodzimy nad nią do codzienności, bo przecież mamy swoje problemy, to nie u nas, to „obrzeża Europy”.
Przez cały spektakl chodziły mi ciarki po plecach, siedziałam tam z poczuciem winy, bo przecież też w pewnym momencie psychicznie odcięłam się od tragedii Ukrainek i Ukraińców, ale też Białorusinek i Białorusinów, których to kraj pod dyktandem Rosji atakuje ich sąsiadów; którzy też muszą zbiegać przed dyktaturą i prześladowaniami, do nas, do Polski, do Europy. Europy, która zatyka uszy i twierdzi, że to nie nasza wojna, że nie można się w to mieszać. Płacz tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci pozostaje głuchy, w trakcie, gdy my mamy komfort i przywilej odwrócenia wzroku. To spektakl o gniewie, sprzeciwie, ale też nadziei, że kiedy połączymy siły, możemy wspólnie pokonać zło. Bo przecież tego wszyscy chcemy, bez względu, gdzie rzuciły nas koleje losu.
Wesele reż. Maja Kleczewska, prod. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Przyszłam na spektakl ciekawa, ponieważ słyszałam wcześniej, że Maja Kleczewska ceni sobie świeże podejście do klasycznych tekstów, unowocześniając je i nadając im współczesne odniesienia. Wesela Wyspiańskiego, mam nadzieję, nie trzeba nikomu przedstawiać, ale gdzie tam można umieścić alegorie do świata dzisiejszych Polaków i Europy? Otóż można! Śmiertelni uczestnicy zabawy pozostają tacy sami, zawieszeni w świecie ówczesnym Wyspiańskiemu, jednak duchy zapraszają nas do przyszłości – każdy z nich uwspółcześnia się, dodatkowo pokazując obłudę Polaków. Tyle lat minęło od wesela na Bronowicach, a Polska nadal ma problem z klasowością, wspólną pogardą i podziałami, nadal ciężko nam się zjednoczyć i zawalczyć o nasz kraj.
Troszkę skłamałam, mówiąc o tym, że śmiertelni bohaterowie – są tacy, jakimi stworzył ich Wyspiański – Rachela staje się wglądem w los Żydów polskich, bliskim względem czasów Wyspiańskiego. Ona (oraz kilka dodatkowych, niemych postaci) ukazuje okrucieństwo naszego polskiego antysemityzmu i okropieństw Holokaustu. W scenografii zauważyłam nawiązania do obozów koncentracyjnych – dawało to piorunujące wrażenie.
Sami Chochoł i Wernyhora zabierają nas do świata dzisiejszego – taniec pierwszego nawiązuje do współczesnych stylów tanecznych, zaś pieśń drugiego to pieśń ukraińska, nawiązując do sytuacji za naszą wschodnią granicą. W efekcie widz trwa w zawieszeniu czasowym pomiędzy Młodą Polską, II Wojną Światową i tą naszą, aktualną, w Ukrainie. Całościowo jest to niesamowite widowisko, wbijające widza w fotel.
Showcase Młodej Reżyserii – Helena reż. Magdalena Dąbrowska, prod. Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza – filia w Białymstoku
Niedzielny poranek spędziłam na prawdziwym maratonie teatralnym – o godzinie 11 rozpoczął się showcase Młodej Reżyserii, w ramach którego zagrano aż cztery spektakle! Pierwszym była Helena z Białegostoku. Narratorką i główną bohaterką była babcia reżyserki, pani Helena. Nagranie pochodziło z projektu Żywej Historii, w której mieszkańcy regionu opowiadali o swoim życiu by zachować wspomnienia dla przyszłych pokoleń. Starsza kobieta z offu przeprowadzała nas przez swoje życie, przede wszystkim mówiąc o swoim ukochanym mężu, Włodku. Była to historia małżeństwa nie z miłości, ale takiego, w którym ta miłość narodziła się już po sakramentalnym „tak”.
Klimat był niesamowicie kameralny – przez scenę przewijała się tylko dwójka aktorów, którzy operowali wielkimi lalkami, przedstawiającymi naszych bohaterów, a sympatyczna pani Helena snuła swoją opowieść. Wyszłam z tego spektaklu niesamowicie wzruszona – ile przykrości spotkało tę kobietę w życiu i ile jednakich historii przypadło w udziale naszym babkom i prababkom? Dziś pani Helena może się pochwalić gronem wnuków i prawnuków, a jedna z wnuczek spełniła jej dziecięce marzenie – stała się aktorką, nawet jeżeli tylko poprzez głos narratora.
Showcase Młodej Reżyserii – Pieśni piekarzy polskich reż. Klaudia Gębska, prod. Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie
Czasem w życiu potrzeba lżejszych spektakli, nie samymi tragediami człowiek żyje – i takie początkowo wydają się Pieśni. Z pozoru to opowieść o dwóch braciach, którzy rapując wprowadzają widza w świat pracy w piekarni – życia na nocki, pracy przez cały dzień, bólu pleców i wiecznego braku czasu. Najpierw spektakl tworzy iluzję, że będzie całkowicie komediowy, a aktorzy są komikami obśmiewającymi życie wielu młodych ludzi – pracy, braku czasu, braku pieniędzy. Ostatecznie w drugiej połowie zrzuca swoje szaty i odsłania prawdę: smutnego życia, pędu nie tylko za pieniędzmi, ale też za akceptacją. Akceptacją społeczeństwa, bliskich, również ojca – walki o jego szacunek, o poczucie, że nie jest się przegranym w grze życia. Ten się śmieje, kto nigdy tego nie przeżył, a zapewne nie ma takich ludzi wiele.
Muszę przyznać, że podchodzę zawsze ostrożnie do rapowania – rapować trzeba umieć, a nie każdy może nauczyć się, jak czuć flow, jednak tutaj obsada nie zawiodła. Była to wspaniała uczta nie tylko aktorska i muzyczna, ale też wizualna, z niezwykłymi efektami świetlnymi, jak na całkiem skromną scenografię.
Showcase Młodej Reżyserii – Ja też chcę nauczyć się zabijać ludzi, proszę pomóżcie mi, czyli przemoc jest też okej reż. Max Nowotarski prod. Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie
Był to, szczerze mówiąc, jeden z najmocniejszych spektakli, jakie dane mi było zobaczyć w trakcie trwania festiwalu, a też i w całym tym roku. Nie wiem, czy można było to nazwać zresztą spektaklem – było to coś pomiędzy stand upem a performancem. Reżyser, Max, opowiada o swoim życiu: zaczyna od dzieciństwa, przedstawia nam, że od dziecka ma problem z używaniem przemocy, trudno mu zranić intencjonalnie człowieka, a jednocześnie stawia nas przed okrutną prawdą – gdy tylko skończy studia będzie musiał udać się na ukraiński front, mimo że on, jak i pewnie setki innych młodych mężczyzn i kobiet, zupełnie się do tego nie nadaje. Prosi nas, byśmy razem z nim udali się w podróż w głąb siebie i nauczyli się bić, a nawet zabijać.
Żyjemy w uprzywilejowanej sytuacji, gdzie nikt z nas najpewniej nie musi się zastanawiać, czy byłby w stanie oddać strzał zabierający życie drugiemu człowiekowi. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała stanąć naprzeciwko kogoś i zastanowić się, czy mogę zostać mordercą, a jednak jest to losem tysięcy moich rówieśników. Czy zresztą broniąc siebie jest się nadal mordercą? I jak daleko można posunąć się z bronieniem? Kiedy z ofiary stajemy się katem? I czy będziemy mogli z tym żyć? Ja nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. I mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała się przekonywać, jak to jest pociągnąć za spust w kierunku innego stworzenia. Zwierzęcia, człowieka, czy nawet potwora.
Showcase Młodej Reżyserii – Zła krew reż. Eugenia Balakireva prod. Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie
Ostatni, zamykający spektakl z showcase’u był dla mnie prawdziwą niespodzianką. Specjalnie nie czytałam opisów i stroniłam od recenzji, żeby mieć jak najbardziej autentyczne doświadczenia. I to co zobaczyłam, było naprawdę wstrząsającym spektaklem. Główna bohaterka udaje się do szpitala, żeby nagrać swojego ukochanego nauczyciela, który umiera na białaczkę. Oprócz historii o umieraniu i raku, są tu też poruszone tematy przemocy wobec dzieci, rodzinnych tajemnic, bycia przeciwko wszystkim i obok nich, w oddaleniu. Spektakl był bardzo tajemniczy i zamknięty w sobie. Nie dało się tak łatwo domyślić, o czym tak naprawdę opowiada i jak postaci są ze sobą połączone, przez co zakończenie było prawdziwie piorunujące.
Gdybym mogła, oglądałabym ten spektakl setki razy. Nieprawdopodobne dialogi, wybitnie napisane i zagrane monologi, klimat scenografii – zapewne za każdym kolejnym pokazem zobaczyłabym jakiś nowy szczegół, skupiła się na czymś innym. Ciężko napisać, jak bardzo mi się podobało, nie spoilerując niczego. To jest po prostu spektakl, który sami musicie zobaczyć.
Rapeflower reż. Hana Umeda, prod. Komuna Warszawa
To był spektakl, po którym wyszłam z teatru i popłakałam się na ławce tuż przed budynkiem. Hana Umeda opowiada o przeżyciu gwałtu, poprzez tradycyjną sztukę japońską, jiutamai, i nieprawdopodobną wręcz grę światłem i obrazem. Aż brakuje mi słów, by opisać to, co we mnie siedzi po tym spektaklu. Hana Umeda gra własną nagością w sposób nie pornograficzny, ale nadającym jej podmiotowość, odzyskując własne ciało po doświadczeniu gwałtu. Opowiada o tym, że po latach (minęło 18 lat od tego wydarzenia) już nie pamięta gwałciciela, ale był to czyn, który pozostał w jej psychice i ciele, a to wszystko w akompaniamencie niesamowitych wizualizacji – siedziałam w szoku w trakcie momentu, gdy postacie kobiece ze znanych obrazów przedstawiających wykorzystanie zostały wyświetlone na ciele reżyserki w taki sposób, że gdy ta poruszała ciałem wydawało się, że postaci poruszają się razem z nią, mówią, krzyczą.
Gdy zamykam oczy, nadal widzę przed oczami to widowisko, ale słyszę też ciszę, która zapadła po ukłonie. Bo jak przyklaskiwać po tym, co wszyscy wspólnie zobaczyliśmy i wysłuchaliśmy? Z offu słyszeliśmy nie tylko opowieść samej Hany o tamtym wydarzeniu, ale również wskazówki od mistrzyń jiutamai, o tym, jak bronić się przed molestowaniem w trakcie występu. Było to coś wstrząsającego, a jednak tak bardzo ludzkiego, rodzimego, przypominającego nasze polskie „złote rady”. Niby mowa była o bardzo specyficznej sztuce i sytuacji, ale miałam wrażenie, że już to gdzieś słyszałam. I tak jakby po polsku.
Złote płyty reż. Mateusz Pakuła, prod. Teatr Capitol we Wrocławiu
Mateusza Pakułę poznałam przy okazji Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję (wybitne!), zaś Złote płyty miały być czymś skrajnie innym, więc cóż zostało? Trzeba się było wybrać i zobaczyć, czym zaskoczy nas ten reżyser (swoją drogą mój krajan-współkielczanin – co kieleckie to najlepsze, majonez też). I zaskoczył jak nikt!
Złote płyty to musical (z piosenkami takich artystów jak The Beatles, Led Zeppelin czy Kate Bush) oparty na faktach o tytułowych złotych płytach – projekcie NASA, gdzie płyty ze złota miały być umieszczone na sondach Voyager 1 i Voyager 2 i wysłane w kosmos, z nadzieją na to, że gdzieś po drodze natrafią na obcą cywilizację, która potencjalnie byłaby zainteresowana kontaktem z nami. To też historia ludzkich losów – Carla Sagana, naukowca, jego żony Lindy, współpracownika Tima i jego narzeczonej, Ann. Wbrew wszystkiemu (a szczególnie ich partnerom) Carl i Ann zakochują się w sobie w trakcie przygotowania przekazu dla kosmitów.
Był to spektakl o nauce i kosmosie, ale też o tym, jak w skali mikro i makro ludzka natura jest zawsze taka sama – poszukujemy połączenia, przyjaźni, relacji, miłości. Możemy szukać jej wśród innych ludzi, wśród reszty fauny i flory, w sztuce, ale też w dalekich gwiazdach. Patrzymy z nadzieją na to, że nie jesteśmy tutaj sami, bo wbrew pozorom, u podstaw ludzkości leży jedno – poszukiwanie przyjaźni.
Spiegelneuronen. Neurony lustrzane reż. Stefan Kaegi (Rimini Protokoll), prod. Sasha Waltz & Guests, Rimini Protokoll
Na sam koniec jako mój finał festiwalu, postanowiłam po raz ostatni połączyć się z współfestiwalowiczami na tym niezwykłym przedstawieniu. Naprzeciwko widowni stanęły lustra, a z głośników poleciały rozmowy i wypowiedzi o działaniu ludzkiego umysłu – o tym, że neurologowie zakładają, że pewne części mózgu działają osobno, a nie są sterowane „odgórnie”, zaś połączenia pomiędzy konkretnymi obszarami (jak i ludźmi w społeczeństwie) opiera się na zasadzie naśladownictwa, właśnie odbicia lustrzanego.
Widząc siebie w lustrze, słuchając wypowiedzi oraz muzyki, zaczęliśmy się instynktownie naśladować – bujać się, machać rękami, czasem też wstawać i tańczyć. Dało to oszałamiający efekt, gdy mogłam faktycznie w lustrze objąć wzrokiem całą widownię i zobaczyć, że rzeczywiście poruszamy się (mniej lub bardziej) tak samo, mimo wstydu i „co–ludzie–powiedzą”. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteśmy wszyscy razem jak zapalony koncertowicz – kiedy wszyscy razem śpiewamy, klaszczemy, tańczymy, wchodzimy w interakcje z artystą, aż zbiera mnie na wzruszenie, ale możliwość zobaczenia tego w lustrze, przy dobrym świetle? Niezapomniane.
Jako podsumowanie powiem jedno: wypłakałam w trakcie spektakli na Boskiej Komedii spokojnie połowę swojej wagi, śmiałam się do rozpuku, tańczyłam, zasłaniałam usta w szoku i przeżyłam całą gamę emocji, które teraz trudno mi nazwać. Z tych wszystkich niesamowitych wrażeń ciężko mi teraz będzie zasnąć, a przecież muszę – jak nie będę spać to Gwiazdka (tak, u nas w Kielcach prezenty przynosi Gwiazdka, girl power) nie przyniesie mi biletów na przyszłoroczną, 18. edycję Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia!
Nana Afua Asante