Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


Czy jestem za stary na battle shouneny? Marudzenie starego piernika

Autorstwana 11 maja 2021

Niedawno zasiadłem do długo wyczekiwanego seansu filmu „Demon Slayer Movie: Infinity Train”. Tytuł ten został ciepło przyjęty zarówno przez profesjonalnych krytyków, jak i widzów. Stał się najlepiej zarabiającym dziełem, wyprzedzając kultowe „Spirited Away” i zarobił krocie, wybijając się z banieczki weebów, trafiając nawet w gusta osób nieinteresujących się anime. Być może była to kwestia posuchy na rynku filmowym i braku dużych premier kinowych, być może sukcesu należy upatrywać w cudownej oprawie audiowizualnej od studia Ufotable, a być może było to zwykłe szczęście lub kombinacja tych wszystkich czynników. Niemniej „Demon Slayer” odniósł demoniczny sukces. Jasne więc było, że oczekiwałem wiele, gdy zasiadłem do tego anime. Dwie godziny później, patrząc na napisy końcowe, po prostu stwierdziłem, że było… w porządku.

22 lata. Starość nie radość

Swoje wrażenia z seansu „Mugen Train” przywołałem nieprzypadkowo, obrazowały one bowiem doskonale pewien trend, który odczuwałem już od dłuższego czasu. Gatunek shounenów dla wielu był tym, co zadecydowało, że pokochali oni japońskie filmy animowane. Po dziś dzień tytuły realizujące jego schematy cieszą się poważaniem wśród fandomu, a dobrze zrealizowane tego typu produkcje z reguły biją się o tytuł najlepszego anime roku.

Nie można też przemilczeć faktu historycznie istotnych tytułów, które kształtowały ogóle wyobrażenie o całym gatunku i jego fanach. Szczególnie w Polsce słynne tytuły z wielką trójką „Shonen Jumpa” na czele, czyli „Naruto”, „Bleach” i „One Piece”, budowały rozpoznawalność „ryżowych bajek”. Za ich sprawą do dziś anime kojarzy się z dziwnymi rysowanymi postaciami, głośno wykrzykującymi nazwy swych specjalnych ataków.

Mając w pamięci ów czynnik historyczny, zdaję sobie sprawę z kulturowego udziału tych produkcji i ich wagi dla tego gatunku. Sam jednak fanem anime zostałem już grubo po popularności „wielkiej trójki” i nigdy nie przepadałem za starą kreską. Dałem szansę „Naruto”, które zabiło mnie chorą ilością fillerów. „Bleach” zestarzał się znacznie lepiej, jednak w nim przeszkadzały mi zmiany tonu i denne wątki humorystyczne. Jedynym klasykiem, który niemal zupełnie mnie przekonał, była „Gintama”. Krótko mówiąc, ciężko było mi cieszyć się z przykładowego remake’u „Shaman King’a” czy zapowiedzi kontynuacji „Bleach’a”. Tytuły te bowiem nie miały dla mnie takiej wartości sentymentalnej jak dla innych.

Chcę zostać Hokage/królem piratów/władcą szamanów (niepotrzebne skreślić)

Całe to moje narzekanie i problemy zapewne dałoby się rozwiązać jednym prostym zdaniem: „Jak tak Ci się nie podobają battle shouneny to ich nie oglądaj”. Gdyby to tylko było takie proste. Wtedy zwyczajnie pogodziłbym się z tym, że ten gatunek to coś nie dla mnie, jak zrobiłem to w przypadku serii sportowych. Battle shouneny jednak potrafią czasem wzbudzić moje zainteresowanie, odchodząc od utartych schematów (jak np. w „Belzebubie”, gdzie młodociany chuligan zostaje opiekunem księcia piekieł) lub przedstawiając drużynę z dobrą dynamiką między poszczególnymi jej członkami (jak miało to miejsce w przypadku pierwszych sezonów „Nanatsu no Taizai”). Niestety jednak z reguły łapię się na tym, że potrafię przewidzieć fabułę i twisty przez wzgląd na częste powtarzanie schematów, a elementy konwencji, takie jak np. długie monologi przed i w trakcie walki, czasem potrafią zabić mój entuzjazm do jakiegoś tytułu, który poważnie nadużywa tych tropów.

Być może jestem więc ofiarą swych własnych oczekiwań i zwyczajnie wymagam od tych serii za dużo. Trudno jednak uniknąć przesadnego hajpu w momencie, w którym absolutnie każdy poleca i ekscytuje się nowymi odcinkami kolejnego sezonowego battle shounena. Z reguły dając serii szansę, nie da się do niej zasiąść z absolutnie czystą głową i brakiem nadziei co do jej artystycznego i fabularnego poziomu, co może owocować owym wrażeniem serii „po prostu w porządku”.

Na koniec trzeba też zwrócić uwagę na fakt, że spora ilość tytułów z opisywanego tu gatunku albo przynależy do tasiemców (serii niepodzielonych na sezony, natomiast emitowanych w formie ciągłej przez dłuższy okres czasu, np. „One Piece”) lub posiada naprawdę dużo sezonów („My hero Academia”). Ten czynnik dodatkowo zniechęca do nadrabiania dziesiątek, a czasem i setek odcinków.

A Wy jak uważacie? Czy niektóre z tych elementów odbierają radość w trakcie seansu, czy może należycie do miłośników animowanego okładania się po twarzach?

Patryk Długosz

Oznaczono, jako

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close