Śmiertelnie poważna niepowaga
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 15 marca 2020
Recenzja płyty Kozy „Patologya”
Koza to taki raper, jakich w Polsce jeszcze nie było. I nie znaczy to wcale, że jest muzykiem szczególnie dobrym czy rewolucyjnym, jeśli chodzi o muzykę, jaką tworzy. Stanowi on jednak pewnego rodzaju osobowość. Osobowość, która polaryzuje, prowokuje i sprawia, że słuchacz zaczyna zadawać sobie pytanie o zawartość sceny hip-hopowej w kraju.
Nazywano go wieloma imionami: od geniusza i wizjonera, przez nieokiełznanego prowokatora, narkomana i smarkacza, aż po idiotę, pseudointelektualistę i gimbusa, który przeczytał repetytorium maturalne z filozofii i wydaje mu się, że jest mądry. Sam siebie określa jako „postmodernistę”, a na najnowszej płycie rapuje, że nic dla niego nie znaczą słowa „raper” i „artysta”.
Płytę Patologya, drugie wydawnictwo rapera, ciężko ugryźć, bowiem bez znajomości osoby Kozy, jego stylu wypowiadania się w wywiadach, social mediach czy sposobu prowadzenia koncertów, cały album wydaje się zbiorem bezczelnych, przewózkowych kawałków przepełnionych filozoficznymi i literackimi nawiązaniami. Dość sprytnymi trzeba przyznać, ale wobec wcześniejszej twórczości Kozy (zwłaszcza numerów wrzucanych luźno na kanał Bypass), najzwyczajniej w świecie powtarzalnymi. Na początku kariery rapera takie liryczne wybiegi robiły jeszcze wrażenie. Teraz są po prostu integralnymi elementami jego twórczości, które fajnie brzmią i świetnie komponują się z całością, ale o wiele rzadziej wprawiają w taki szok i zachwyt jak kiedyś.
To, co jeszcze można wynieść z samego albumu to znakomite bity. Koza pozwala sobie na o wiele więcej muzycznych eksperymentów niż na debiutanckim Mystery Dungeon. Mamy więc ciężkie, podbite porządnym basem Nie wiem kto to Kanye West, orientalno-dubstepowe Tak jak mnie matka nauczyła, kreskówkowego Rumcaysa, Fioletową fiolkę 18L, kończącą się techniawkową solówką, która świetnie komponuje się z bardzo agresywnym krzyczanym wydźwiękiem reszty utworu. Jest też wreszcie Nieodwracalne, czyli zasadniczo techno-housowy utwór producenta SZ’ynka SZ’ympka, z położoną na nim minimalistyczną melorecytacją Kozy, przepuszczoną przez masę efektów. Ten konkretny numer znakomicie wytwarza atmosferę narkotycznego tripu połączonego z wypadem na miasto.
Producenci zdecydowanie stanowią ważny element Patology’i. Jordan, Ozzie, RAU czy SZ’ynek SZ’ympek, mimo stworzenia podkładów dość różnorodnych, zachowują pewną wewnętrzną spójność, a wszystko to połączone z przewózką i szaleństwem Kozy tworzy klimat eksperymentalnego hip-hopu, kojarzącego się chociażby z takimi wykonawcami, jak JPEGMafia. Oczywiście ostatni projekt tego amerykańskiego artysty jest o wiele bardziej przepełniony szaleństwem i nietypowością niż Patologya, ale myślę, że długo nie będziemy mieć w Polsce projektu, który tak bardzo zbliży się do tego, co robi Peggy.
To tyle jeśli chodzi o to, co słyszymy. Ale Patologya to coś o wiele więcej i ciężko zrecenzować ten album patrząc tylko i wyłącznie na samą jego zawartość. Nad wszystkim unosi się bowiem duch osobistości, jaką jest Koza, jego licznych prowokacji, zaczepek, zwracania uwagi na problemy seksizmu i homofobii w rapie. Do tego jeszcze nasz postmodernista bez przerwy podkreśla, że tak naprawdę wszystko to średnio go interesuje (Robię rzeczy bez powodu, a was dalej to boli w Dostałem ten bit od RAUa), on po prostu mówi co myśli i nie dba o jakieś reakcje czy konwenanse.
Znamienny zdaje się tu być fragment wywiadu z Marcinem Flintem, którego audio wklejone jest na końcu numeru tytułowego. Koza zwraca tam uwagę na słowa Witkacego, który mówił o wysuwanej przez odbiorcę chęci do coraz bardziej skondensowanej treści. Raper stwierdza, że takie skondensowanie jest obecne właśnie we współczesnym hip-hopie i mam wrażenie, że Patologya stanowi próbę przesunięcia tego skondensowania do granic ludzkiej percepcji. Koza zapełnia linijki nawiązaniami do filozofii, literatury, rzuca przekleństwa, linijki o kobietach, fanach, hejterach i swojej drodze na szczyt, nawija o robieniu trapu, gryzieniu sutków, braniu narkotyków z jugosłowiańskim dyktatorem Josipem Tito, byciu spiskiem masonów i Frondy. Do jedynej gościnnej zwrotki na albumie (Rumcays) zaprasza Augustyna, który rysuje wizję ukartowania przez Kozę własnej śmierci, ukrycia się na Jamajce i wspólnej pośmiertnej płyty z Gosią Andrzejewicz.
To wszystko z jednej strony jest czystym absurdem dla absurdu i wydaje się nie mieć większego sensu, ale, jak to zwykle bywa w postmodernizmie, sensu nie stanowi sama treść utworu, ale także jego umiejscowienie wobec innych dzieł i momentu w dziejach gatunku. A Koza jest błaznem, który, tworząc kompletnie niepoważne, przepełnione treścią dla treści utwory, zwraca zupełnie poważnie uwagę na skondensowanie tematyki i stylistyk w gatunku, jakim jest hip-hop. Jak bardzo dojrzały i głęboki jest ten meta-komentarz? Szczerze mówiąc dość płytki, ale fakt faktem, że ten młody przećpany miłośnik filozofii jest pierwszą i póki co jedyną osobą w polskim hip-hopie, która się na niego zdobyła.
Czy Patologya to dobry album? Raczej tak. Czy jest mądry? Na swój meta-hiphopowy, celowo skondensowany sposób zdecydowanie tak, chociaż jest to mądrość niewychodząca poza ramy jednej myśli przewodniej. Czy jest potrzebny? Uważam, że jak najbardziej. Podobnych albumów w Polsce i na świecie będzie się pojawiało coraz więcej i będą coraz popularniejsze, zwłaszcza że rap jako gatunek osiąga powoli swój peak i od tej pory jego popularność może tylko powoli spadać. Taka atmosfera sprzyja tworzeniu muzycznych komentarzy do hip-hopu jako muzyki i kultury, a Patologya Kozy pod tym względem stanowi kamyczek zapowiadający lawinę.
Tekst: Maciej Bartusik