Relacja z koncertu Rowana Robertsona. Co robi gitarzysta Dio w Bochni?
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 21 kwietnia 2022
Dla tych, którzy czytali moją relację z Memoriału Ronniego Jamesa Dio, moja obsesja na temat jego muzyki jest oczywista. Ci, co nie czytali, przekonają się za chwilę. To było spokojne marcowe popołudnie, wypełnione dobrą muzyką i smakiem kakao. Nagle mój krakowski spleen został gwałtownie przerwany zaskakującą informacją, a trunek ozdobił ścianę. Dramaturgii dodaje fakt, że jej estetyka się nie zmieniła. O wszystko obwiniam Piotra Lekkiego, muzyczną złotą rączkę, producenta, twórcę i organizatora Bochnia Rocks, gdzie (miejscem wydarzenia było Kino Regis) 7 kwietnia zagrał Rowan Robertson. A kim jest Pan Robertson? Otóż człowiekiem dzielącym winę w przykrym objawieniu, jakiego doznałem co do złego stanu ścian, a przy okazji gitarzystą, który nagrał moją ulubioną płytę Dio (sic!). Jako 17-latek zagrał na albumie Lock Up the Wolves (1990 r.). Teraz rozumiecie moje zdziwienie? Czekałem na 7 kwietnia, licząc na rekompensatę za ścianę. Niestety jej nie dostałem…
Dostałem za to wehikuł czasu. Setlista koncertu jest kopią tej, którą Rowan grał na (swojej jedynej) trasie z Ronniem Jamesem Dio. Liczyłem na utwory z Wilków i dostałem od razu. Rowan ze wspomagającym go (włoskim) zespołem na początek zagrał Wild One. Głowa chodziła sama, chociaż (nie jak w szanującym się serniku) czekałem na rodzynki. Nagle poczułem w powietrzu siarkę. Będą grać Black Sabbath. Jednym z powodów, dla których nie doszło do drugiej płyty Robertsona z Dio, był powrót Ronniego do sabatowych szeregów. Ciekawe, czy granie Children of the Sea jest doświadczeniem słodko-gorzkim?
Następnie nadszedł czas na tęcze. Tych, którzy wyciągnęli pochodnie, proszę o spokój, chodzi o zespół Rainbow. Z jego repertuaru, który Ronnie stworzył wraz z Ritchiem Blackmorem, popłynęły po kolei Man on the Silver Moutain, Tarot Women, Stargazer i Long Live Rock’n’Roll. Ostatnie dwa utwory połączono (jak to lubił robić legendarny frontman) i uzupełniono improwizowaną walką na dźwięki, w której po jednej stronie ringu stanął wokalista, a po drugiej Rowan. Nie powiem, kto wygrał.
Stop. Jeszcze nic nie napisałem o graniu Rowana samym w sobie. Postaram się być obiektywny i konkretny. Skoro Dio cię wybrał do swojego zespołu, to musisz być dobry… Ponawiam próbę. Mimo chwilowych problemów technicznych, artysta prezentował się solidnie. Riffy urywały łeb, a solówki, mimo drobnych potknięć, cieszyły. Wspierający go zespół grał po prostu dobrze. I na tym skończę. Chociaż nie. Kolejna nieudana próba. Wspomnę o wokaliście i jego włoskim akcencie, dodawającym utworom Dio (który sam był włoskiego pochodzenia) nowy wymiar, jakiego nigdy się nie spodziewałem. Można było to usłyszeć szczególnie dobrze we wcześniej wspominanym Long Live… Uwagę zwracał też wygląd i manieryzmy Pana stojącego za mikrofonem. Dio wstał z grobu, akceptując w pełni swoje korzenie? Nie wiem, a jeśli tak, to polubił okazjonalnie biczować widownię wysokim krzykiem.
Wracając do setlisty. Jest i rodzynek. Wybrzmiała piosenka Born on the Sun i jak wilk (gra słów na wysokim poziomie) byłem chętny na więcej. Uderzono mnie klasykiem w postaci Stand up and Shout, aby następnie spełnić marzenia. Usłyszałem na żywo Why Are They Watching Me, mój ulubiony kawałek z płyty Lock Up the Wolves, który na niektórych jej wersjach nawet się nie pojawił. Koncert mógłby się dla mnie skończyć w tym momencie. Tak się nie stało, i dobrze. Rowanowi oddano scenę na własność, dzięki czemu obdarzył nas (raz jeszcze użyje tego słowa) „solidną” solówką. Zespół wrócił i czekało mnie jeszcze dużo dobrej muzyki, chociaż trochę mniej zaskakującej. Piosenka dedykowana młodocianym miłośnikom cukierków Don’t Talk to Strangers została wyśpiewana nie tylko przez wokalistę. Kto nie śpiewa, ten z… sami coś tu wsadźcie. Utwór tytułowy z albumu, który gitarzysta pomagał pisać, był ostatnim rodzynkiem wieczoru. Reszta koncertu to standardy Dio z wyjątkiem Heaven and Hell od Czarnego Sabatu. Było Last in Line, Rainbow in the Dark, Egypt (The Chains Are On), a zakończono klasyką klasyków, hymnem metalu lat osiemdziesiątych; piosenką, której się nienawidzi, bo wszyscy ją kochają – Holy Diver. Gdy wracałem do Krakowa nocnym pociągiem, spleen zaczął wracać i pomyślałem: „szkoda tego kakao…”
Konrad Wójtowicz