Poszukiwanie magii w codzienności. O „Perfect Days” Wima Wendersa słów kilka
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 28 kwietnia 2024
W natłoku obowiązków i szybkiego tempa egzystencji coraz więcej ludzi odczuwa potrzebę zwolnienia, zatrzymania się, by choć na chwilę nawiązać kontakt z otaczającym światem.
W czasach, gdy minimalizm czy dbanie o swoje granice zyskuje na wartości, Wim Wenders dostarcza nam swoje najnowsze, fabularne dzieło. Perfect Days to zrealizowana w duchu slow oda do życia w prostocie oraz delektowania się nawet najskromniejszymi przyjemnościami.
Film 12 kwietnia zawitał na polskie ekrany, choć jego premiera miała miejsce jeszcze w zeszłym roku,
25 maja 2023 r., podczas 76. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. W jego trakcie tytuł ten otrzymał 2 wyróżnienia: Nagrodę Jury Ekumenicznego oraz Złotą Palmę dla najlepszego aktora, która trafiła do Kōjiego Yakusho. Warto wspomnieć, że od 17 kwietnia w kinowym repertuarze znaleźć możemy również dokumentalny film tego reżysera, Anselm (2023), opowiadający o twórczości artysty Anselma Kiefera.
Co ciekawe, początkowo Perfect Days miał być serią krótkometrażowych dzieł skupiających się na przedstawieniu rezultatów projektu „The Tokyo Toilet”. Inicjatywa ta obejmowała 17 publicznych toalet w dzielnicy Shibuya, które zostały zaprojektowane m.in. przez architektów Tadao Ando i Kengo Kumę. Ostatecznie powstałe dzieło rozwinęło pomysł ukazania tych miejsc w fabułę, nad której scenariuszem
z reżyserem pracował Takuma Takasaki.
Piękno skryte w okruchach codzienności
Perfect Days rozpoczyna się wschodem słońca górującym nad miastem. Razem z bohaterem, budzonym przez szelest zamiatanych liści, wchodzimy w nowy dzień. Ścielenie łóżka, pielęgnowanie roślin, golenie, przygotowania do pracy, spojrzenie w niebo po wyjściu z mieszkania czy wyciągnięcie kawy z automatu stają się stałymi punktami w pozornie prostej, niczym niezachwianej rzeczywistości. Rytuały Hirayamy wydają się być czymś starannie wypracowanym, nadającym życiu sens; wykonywanie drobnych czynności, dbanie o porządek mieszkania i posiadanie konkretnych nawyków pozwala mu zapanować nad chaosem życia oraz napełnia jego serce spokojem. Nawet praca zawodowa (sprzątanie tokijskich toalet), tabuizowana i postrzegana jako nieczysta, jest wykonywana przez niego
z pełnym zaangażowaniem. Nasuwa się jednak pytanie, czy było tak od zawsze?
Charakter Hirayamy nie jest szczególnie eksponowany. Poznajemy go jako cichego, uprzejmego mężczyznę, który czułym spojrzeniem obdarza otoczenie. W czasach, gdy każdy gna w swoją stronę, on stara się funkcjonować w świecie świadomie i uważnie. Nie mówi zbyt wiele, komunikuje się głównie gestami, skromnymi skinieniami głową, jednak tak naprawdę najwięcej możemy dowiedzieć się z jego wrażliwych oczu. Kōji Yakusho, aktor znany z takich filmów jak nagrodzony w 1997 roku Złotą Palmą Węgorz (reż. Shōhei Imamura) czy Babel (2006, reż. Alejandro González Iñárritu), potrafi oddać mimiką różne emocje, jest autentyczny i pobudza swoją grą do głębszych rozważań. Czy bohater naprawdę jest szczęśliwy? Czy jednak pod maską stworzoną z rutyny, kryje się człowiek rozczarowany, który tak naprawdę od życia ucieka? Poszlaką mogą być momenty, w których daje o sobie znać przeszłość bohatera, jak na przykład scena spotkania z długo niewidzianą siostrą. Ich dialog uchyla rąbka tajemnicy, związanej z nieudaną relacją z ojcem. W trakcie filmu sami w dużej mierze musimy dopowiadać sobie historię mężczyzny; jego milczenie i zagadkowość pozostawiają nam pole do interpretacji.
Analogowe przyjemności
Częścią wypracowanej przez Hirayamę rutyny są aktywności, które pozwalają mu świadomie żyć chwilą. Podczas przerwy w pracy odwiedza pobliski park, w którym analogowym aparatem fotografuje drzewa, a w domu posiada pokaźny zbiór książek, który nieustannie poszerza. Odnajduje czystą radość
w podziwianiu natury, w szklance napoju z lodem po trudzie pracy, w kąpieli w łaźni czy nawet
w przebywaniu wśród nieznajomych, lecz serdecznych, ludzi. Nie posiada też zbyt wielu udogodnień poza tymi podstawowymi; ma samochód, który potrzebny jest mu w pracy oraz korzysta z telefonu, ale jest on już raczej reliktem przeszłości, z klapką i bez dostępu do Internetu. Można by powiedzieć, że stara się być uosobieniem zen (czy raczej: naszym wyobrażeniem, jak człowiek w harmonii ze światem i samym sobą mógłby wyglądać).
Choć bohater w dużej mierze pozostawia rzeczy niewypowiedzianymi, wiele treści niesie także inna analogowa przyjemność, która upiększa odbiór samej produkcji, jak i wprowadza do niej nutę nostalgii, czyli kasety magnetofonowe. Hirayama ma słabość do muzyki na tym nośniku, szczególnie tej powstałej w latach 60. i 70., która odpowiada wykreowanemu, skupionemu na dawnych wartościach światu. Melomaństwo głównego bohatera odzwierciedla spora biblioteka muzyczna, której odsłuch jest wręcz celebracją i sprawia mu wyraźną przyjemność. Posiada między innymi takie albumy jak: The Animals (1964) grupy The Animals, Blowin’ Your Mind! (1967) Vana Morrisona, Velvet Underground (1970) od The Velvet Underground, solowy album Loua Reeda Transformer (1972) czy Horses (1975) Patti Smith. Poszczególne utwory z wymienionych znalazły się w ścieżce dźwiękowej filmu. Po seansie
z pewnością będziecie wracać do tego soundtracku, a być może nowego znaczenia nabierze dla Was również utwór Feeling Good Niny Simone.
Perfect Days: krytyka
Po seansie, który według obecnych w mediach recenzji wzbudził wiele pozytywnych emocji, próbowałam skonfrontować się z mniej przychylnymi opiniami. Choć zachwytów faktycznie jest sporo, to słowa krytyki związane były związane z przeświadczeniem o przesadnym sentymentalizmie czy banalizacji tematu. Obiekcje budziła także usilna próba reżysera sprzedania widzowi uniwersalnej recepty na wartościowe życie. Z drugiej strony, czy biorąc pod uwagę społeczny nacisk na rozwój, nie mamy w tym przypadku do czynienia z osobą świadomie rezygnującą z wyścigu szczurów? Być może musiało upłynąć wiele czasu, by Hirayama, jako mężczyzna stopniowo zbliżający się do etapu starości, pogodził się ze swoim życiem i rozpoczął odnajdywać w nim piękno. By oswoił się z samotnością
i zbudowaną przez siebie twierdzą, odcinającą go od miejskiego zgiełku. Z pewnością sprzątanie publicznych toalet nigdy nie było spełnieniem jego marzeń, choć mogło być pierwszym krokiem, umożliwiającym stworzenie przestrzeni na życie z wyraźnie postawionymi przez siebie granicami. Są to jednak wyłącznie interpretacje dotyczące poziomu podstawowego, treści filmu. Problem rodzi się, gdy zauważamy, że odpowiedzialną za to dzieło osobą jest człowiek wychowany na Zachodzie, Wschodem jedynie zainspirowany. Fascynacja ta jednak jest na tyle wyrazista, że aż zniekształcona i zakrawająca na fałsz. Podobnie sprawa ma się z estetyką i zdjęciami do filmu, starannie dopracowanymi, wyjętymi niczym z pinterestowych tablic. Muszę jednak podkreślić, że, niestety, moja wiedza na temat Kraju Kwitnącej Wiśni nie jest na tyle duża, by móc spojrzeć na dzieło Wendersa wnikliwiej, a to właśnie w tej reprezentacji i w zachodniemu, spłyconemu wyobrażeniu Japonii tkwi główny problem (zainteresowanych tą kwestią odsyłam do tekstu Łukasza Mańkowskiego dla MINT Magazine).
Dzieło Wendersa można rozważać na różnych poziomach, biorąc pod uwagę liczne konteksty – zainteresowanie miastami (w tym przypadku Tokyo; artysta ma na swoim koncie również dokument Tokyo-Ga, 1985), specyfika prezentowanego kina drogi, które oscyluje tu wokół dzielnic jednej miejscowości czy nawiązania do innych twórców (szczególnie nasuwa się skojarzenie z filmem Paterson (2016) Jima Jarmuscha czy z twórczością Yasujirō Ozu, zarówno poprzez tematykę, jak i format obrazu). Pisząc ten tekst niedługo po seansie, chciałam jednak skupić się na jednej, prostej lekcji, która tkwi
w tym tytule. Nie jest to oczywiście recepta na niezachwiane szczęście, bo takowa prawdopodobnie nie istnieje, lecz manifest kierujący naszą uwagę w stronę afirmacji życia, nawiązywania kontaktu
z rzeczywistością i dostrzegania w niej nawet najdrobniejszego piękna. Właśnie to może pomóc nam przetrwać, zachować równowagę i nie zatracić się w postępowym świecie.
Ze sceny po napisach poznać możemy definicję zjawiska, które kilkukrotnie pojawiało się na ekranie, szczególnie w czarno białych, sennych scenach – migoczące widma, które przeplatają ze sobą tańczące światło i cienie. Komorebi, bo o tym terminie mowa, wywoływane jest przez liście poruszane wiatrem
i istnieje tylko raz, w danym momencie. Jest to unikatowe, subtelne, ulotne wydarzenie, które niepostrzeżenie umyka nieuważnym, zabieganym osobom i które w takiej samej konfiguracji już nigdy się nie powtórzy. Czy nie jest podobnie z naszym życiem?
Paulina Gandor (Tu Nosferatu/@krotkoofilmie)