Może się spóźnił? – Relacja z koncertu CORRUPTION + WIJ + Slaughter of The Souls
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 14 grudnia 2021
Miałem ostatnio przyjemność i szczęście – patrząc z perspektywy naszych nieszczęsnych czasów – wziąć udział w metalowym sabacie. Odbył się 3 grudnia w przesiąkniętym rockiem i piwem barze o niebarowej nazwie Garage Pub, na którym w muzycznym kotle zamieszali Wij, Slaughter Of The Souls i świętujące trzydziestolecie działalności Corruption.
Moje spokojne popijanie tradycyjnego metalowego trunku i przyglądanie się wywieszonym na ścianach koszulkom różnych zespołów, które nawiedzały to miejsce, zostało przerwane przez oślizgłe nuty wschodzącej gwiazdy polskiego sceny metalowej, czyli Wija. Zespół ten widziałem już wcześniej w tym samym miejscu i moje uszy domagały się kolejnego porządnego lania. Trio z Warszawy nie zawiodło. Zespół zagrał tylko muzykę z ich debiutanckiego longplaya Dziwidło (2021 r.), co nie było złe, bo to płyta najszlachetniej gruzowa, aczkolwiek nie obraziłbym się za Królowa jest głodna, czyli solidne uderzenie z ich demówki. Wij grał krótko, ale solidnie.
Bramy piekieł zaczęły się otwierać. Sabat się oficjalnie zaczął. W kojący smród piekielnej siarki wkroczyli rzeźnicy z Sandomierza w postaci Slaughter of the Souls. Zaserwowali solidne thrashowo-deathowe uderzenie, otwarte muzyką Cartera Burwella z filmu Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj (2008 r.), który był inspiracją w tworzeniu utworu The Bruges (polecam i film, i kawałek). Ten mało znany zespół warto poznać, jak się jeszcze nie poznało, i odsłuchać ich debiutu MMXII z 2012 r. (w tym samym roku Killing Joke wydało płytę o tym samym tytule).
Jednym z zagranych utworów była Godzilla, która od razu skojarzyła mi się (przynajmniej tytuł) z klasyczną pozycją zespołu Blue Öyster Cult. Można by chłopaków z rzeźni dusz oskarżyć o brak oryginalności w doborze nazw, ale strużka krwi ściekająca z mego ucha po ich występie wydaje mi się dość dobrym powodem, aby puścić to mimochodem.
Bramy piekieł otwierały się coraz szerszej, a zapach siarki, piwa i potu zaczął dusić, nadszedł czas na solenizanta. Ku memu zdziwieniu na scenę wszedł Phil Anselmo. Po przetarciu oczu i kilku głębszych oddechach zdałem sobie sprawę, że to Chuck (czytaj wokalista zespołu). Łysa głowa, solidna broda i koszulka Mayhem kontrastowały dość mocno z stonerowym image grupy. Byłem już gotów na inwazję sił piekielnych z Aniołem (ksywka lidera i basisty grupy) na czele, ale niestety bramy się zamknęły.
Smród siarki rozniósł się w powietrzu, a w nozdrzach został tylko zapach chmielu oraz naturalnego systemu chłodzenia jednostki ludzkiej. Stonerowe riffy nie chlastały, tak jak powinny, bębny nie biły po łbie, a wokal nie wzywał do walki, lecz namawiał do rychłego odwrotu. Kilka słownych i fizycznych zagrywek Chucka uderzało punkową agresją. Kark zaczął się trochę ruszać przy Devilerio, ale niestety nie na tyle, aby naderwać mięsień mostkowo-obojczykowo-sutkowy (autor nawiązuje tu do własnych i dramatycznych przeżyć koncertowych). Ktoś tu coś grał, ale coś tu nie grało.
Wieczór ziściło wykonanie wspólnie z członkami supportów utworu Born to be Zakk Wylde, zauważonego kiedyś na Facebooku przez samego tytułowego gitarzystę. Kawałek ten jest połączonym coverem rockowego klasyka Born to be Wild oraz Holy Diver zespołu Dio. Jak to wyszło… no niestety nie wyszło. Podsumowując, kozła wzywano, ale nie przyszedł.
Konrad Wójtowicz