Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


Czarne dziury, pomruki i antymateria

Autorstwana 3 maja 2020

Recenzja albumu Astrokota „Astrokot I Przyjaciele Z Odległych Galaktyk”

Minęło wiele lat, od kiedy Astrokot wyruszył z Ziemi i rozpoczął swoją kosmiczną podróż. Paliwo w jego rakiecie już dawno się skończyło, ale nie musiał się tym przejmować – jak się okazało, kosmos zamieszkany był przez wiele pomocnych istot, które były w stanie mu pomóc. Oprócz przyjaciół jednak, w pustce międzygwiezdnej czekało też mnóstwo wrogów…

Tydzień temu napisałem recenzję EP-ki Pierwszy Kot w Kosmosie, którą Astrokot wydał w 2018. Tym razem zajmę się pełnoprawnym albumem projektu Mariana Mazurowskiego – świeżutkim wydawnictwem Astrokot i Przyjaciele z Odległych Galaktyk, który miał swoją premierę 2 tygodnie temu.

Mazurowskiego w pracy nad długogrającym debiutem wspomogło zacne grono muzyków. Oprócz syntezatora i gitary, które dominowały na EP-ce (wspomagane czasem przez lirę korbową), mamy tu więc bas, klarnet basowy, saksofon, perkusję. Efekt poszerzenia instrumentarium jest taki, że Astrokot sięga w swoich inspiracjach znacznie szerzej pod względem gatunkowym. To już nie jest prosty instrumentalny space rock i space ambient. Najbardziej prominentne wydają się wycieczki w stronę jazzu i to w różnych jego wydaniach – od spirytualu, aż po free jazz. Nie do pominięcia są oczywiste nawiązania do rocka progresywnego, jednak ogólnie rzecz ujmując, Mazurowski z ekipą traktują gatunkowość dość luźno, co bardzo przypomina mi sposób, w jaki do muzyki podchodzi recenzowane przeze mnie niedawno Ciśnienie.

Pierwszą modyfikacją, jaką zamontował w swoim statku z pomocą inżynierów z układu Alfa Centauri, było Mruczydło. Oficjalna nazwa tego nowoczesnego napędu międzygwiezdnego brzmiała inaczej, jednak Astrokot lubił go nazywać Mruczydłem ze względu na sposób, w jaki mógł z niego korzystać. Wystarczy wejść do specjalnej komory i zacząć mruczeć. Mruczenie wprawia w ruch specjalne kevlarowe membrany, które zasilają antymaterialne wirowniki, tym samym wprawiając statek w ruch. Poza tym po około godzinie mruczenia (która wystarcza na dwie doby podróży w średnim tempie), dźwięk ten unosi się w statku jeszcze długo, bowiem kevlarowe membrany bardzo powoli przenoszą go przez system zasilający. Mruczenie zostaje zwielokrotnione, wzmocnione, napędza zarówno statek, jak i wszelką elektronikę w jego wnętrzu. Antymaterialne wirowniki kręcą się nieśpiesznie, a Astrokot, gdy już skończy mruczeć, może wyjść z kabiny i wrócić do podziwiania gwiazd.

Zaczynamy jednak od… mruczenia kota. W creditsach jako jeden z wykonawców widnieje bowiem kotka Marysia, której zwielokrotniony, nakładający się na siebie pomruk tworzy nam znakomitą, relaksującą ścianę dźwięku na samym początku otwierającego album Mruczydła. Potem pojawiają się dźwięki klarnetu i syntezatora, gdzieś tam w tle dopieszczone delikatną perkusją. Ze wszystkich numerów Mruczydło chyba najbardziej przypomina to, co znamy z Pierwszego Kota w Kosmosie – powoli nawarstwiający się, nieśpieszny ambient, tętniący od atmosfery tajemniczości. Pod koniec kompozycji na pierwszy plan wychodzi tamburyno oraz bardzo swobodnie improwizujący klarnet, brzmiący niemalże agonicznie.

Mówią, że kiedy spoglądasz w otchłań, otchłań spogląda w ciebie. Astrokot spoglądał w otchłań kosmosu dość długo, więc ona też zaczęła na niego patrzeć. Oczami pseudokota. Widział go za oknami statku. Był taki sam jak on, tylko jakby odbity w negatywie. Astrokot wiedział, że pseudokot jest zbudowany z dzikiej antymaterii, która przybiera czasem kształt napotkanych istot. Pseudokot był nie tyle groźny, co irytujący – zasłaniał mu widok podczas manewrów na polach asteroid, gonił pseudomyszy, gdy Astrokot chciał spać, czasem gadał mu różne głupoty, pozbawiony sensu bełkot, który nie pozwalał się Astrokotowi skupić na podziwianiu gwiazd. Z czasem jednak przyzwyczaił się do niego. Zaczęli rozmawiać ze sobą i okazało się, że pseudokot ma dość dużo do powiedzenia o wszechświecie. „Chcesz zobaczyć, jak umiera planeta?” – spytał któregoś dnia. „Poleć na Betelgezę, tam grasują kosmiczni piraci. Tylko uważaj na ich pupilka” – pseudokot zaśmiał się z nie wiadomo czego. Astrokot nie odpowiedział mu. Wziął w ręce stery i obrał kurs na Betelgezę.

Dźwięk klarnetu, obsługiwanego przez Michała Giżyckiego, pełni jeszcze większą rolę w następującym Pseudokocie. Na tle monotonnego riffu basowej gitary, klarnecista z towarzyszeniem perkusji wiedzie swobodną, bardzo relaksującą melodię. To właśnie za sprawą Giżyckiego na pierwszy plan wychodzą inspirację jazzowe. Z drugiej strony Pseudokot brzmi trochę jakby bliskowschodnio. Jednocześnie powtarzalny, zawieszony w tle bas nie pozwala nam zapomnieć, że choć to być może jest arabska pustynia, to jednak zawieszona w jakiejś dziwnej próżni kosmicznej, otoczona bezkresem wszechświata. Mniej więcej w połowie ciężar numeru się zmienia i na pierwszy plan wychodzi shoegaze’owa gitara, która powoli przytłacza klarnet przesiąkniętą efektami, plumkającą ścianą dźwięku. Pseudokot to chyba najciekawszy pod względem konstrukcji numer na albumie – niby jazzowo lekki (klarnet, perkusja), ale jednak nie dający odejść swojej space rockowej naturze (bas i gitara), chcący odlecieć w swobodną improwizację, ale nadal budujący coś progresywnie monumentalnego. Ta druga natura chyba wygrywa pod koniec, bowiem Giżycki znowu wchodzi w agonalne rejestry, jakie mogliśmy usłyszeć pod koniec Mruczydła.

Schował swój statek za asteroidą i widział ich bardzo dobrze. Potężna armada kosmicznych piratów, jeden z najwspanialszych widoków, jakie było mu dane w życiu zobaczyć. Płynęli przez przestrzeń gigantycznymi, kevlarowymi statkami. Wiatr słoneczny ucichł, więc żagle z antymaterii nie były w stanie nieść ich dalej. Wtedy jeden z bosmanów uniósł trąbę i dał znak pozostałym łajbom. Na każdej z nich zasiedli wioślarze, który prędko zanurzyli w przestrzeni gwiezdnej wykonane z antymaterii, czarne jak noc wiosła. Po chwili uniósł się dźwięk bębnów i fletów – na każdym statku znajdował się zespół, który przygrywał równo, nadając tempo wioślarzom. Aby zachować odpowiedni rytm, marynarze zaczęli podśpiewywać piosenkę w języku, którego Astrokot nie znał. Była to pieśń dziwna i piękna, agresywna, ale też w jakiś sposób łagodna. Powykręcana, bluźniercza szantra rozchodziła się wśród małego pola asteroid. Armada zmierzała w stronę jednej z planet układu Betelgeza. Astrokot nie wiedział, jak piraci mają zamiar ją podbić. Nie posiadali na tyle dużej floty, aby to zrobić. I wtedy zauważył, że kilka statków z armady ciągnie coś na łańcuchach. Coś, na widok czego Astrokotowi zmroziło krew w żyłach…

Tak jak dwa poprzednie numery były dość lekkie w odbiorze, tak Szantra atakuje na samym wstępie przepuszczoną przez masę efektów, brzmiącą niemalże metalowo gitarą, której rytmiczny riff jest wydłużony niemalże na cały utwór. Mazurowski pozwala sobie co jakiś czas odlecieć, czego wynikiem są króciutkie, niezobowiązujące solóweczki, przecinające nieco monotonie linii jego instrumentu. Jeżeli tytuł tego utwory jest połączeniem słów szanta i mantra, to muszę przyznać, że Astrokot znakomicie oddał specyfikę tych dwóch muzycznych form. Z jednej strony dość monotonne, pozwalające zatopić się w jednostajnym rytmie. Z drugiej nadal dynamiczne, energetyczne i na swój sposób agresywne. Szantra jest równie uduchowiona, co groźna. Mniej więcej w połowie szanta przechodzi w mantrę, a metalowa gitara ustępuje kołującemu syntezatorowi. Jeszcze nigdy u Astrokota połączenie ambientu i rocka nie brzmiało tak organicznie i płynnie.

Na końcu grubych łańcuchów znajdowała się olbrzymia, opalizująca na fioletowo ośmiornica. Próbowała wyrwać się z więzów, ale wioślarze wkładali w swoją pracę wszystkie siły i spokojnie ciągnęli ją w kierunku ciała niebieskiego. Gdy już minęły glob, kapitan armady dał znak, a bestia została uwolniona z więzów i natychmiast rzuciła się na planetę. Była o połowę mniejsza od niej, ale gdy rozłożyła swobodnie swoje macki, stała się nawet większa. Zbliżała się do globu jakby miarowym, rytmicznym ruchem, przypominającym taniec. Ten walc orbitalnej ośmiornicy był tragiczny w skutkach dla mieszkańców tego świata, bowiem bestia zaczęła rozrywać poszczególne części ich planety. Mimo że Astrokot był daleko, doskonale słyszał agonalne krzyki atakowanych przez zwierzę kosmitów. Ośmiornica wyrzucała w przestrzeń części budynków i pojazdów, a piraci stali kawałek dalej i wyłapywali co cenniejsze przedmioty. Zagłada  była dla nich zyskiem, a dla ośmiornicy obiadem. Bestia bowiem połykała kolejne części planety, aż w końcu pożarła jej rozgrzane, magmowe jądro, które wydawało się być dla niej wyjątkowo smakowitym kąskiem. Po jego zjedzeniu, ośmiornica wydała z siebie przeciągłe beknięcie i zapadła w sen. Piraci zakuli ją ponownie w łańcuchy i odlecieli, ciągnąc za sobą chrapiące cielsko. Z planety zostały tylko kamienie, unoszące się w przestrzeni międzygwiezdnej.

Jednak chyba najbardziej dynamiczną i monumentalną pozycją na Astrokocie I Przyjaciołach z Odległych Galaktyk jest Walc Orbitalnej Ośmiornicy. Chcąc nie chcąc, już od pierwszych chwil granego na trzy gitarowego motywu, w głowie słuchacza pojawia się tańczący do tego rytmu gigantyczny, kosmiczny głowonóg. Nie jest to jednak taniec spokojny i harmonijny – bardzo ostra perkusja Marcina Górala, wchodzące powoli riffy gitarowe oraz saksofon obsługiwany znowu przez Michała Giżyckiego budują atmosferę grozy, stale narastającego napięcia i terroru. Tutaj właśnie Astrokot najbardziej przypomina mi Ciśnienie – Walc Orbitalnej Ośmiornicy to bardzo dramatyczna kompozycja, pełna łamiących się gitar, agonalnych partii saksofonu i coraz głośniejszej, coraz szybszej perkusji. Do tego widoczne czerpanie z rocka progresywnego i łączenie tego z bardziej jazzowymi elementami – taki utwór mógłby równie dobrze pojawić się na JazzArt Underground. Ale jeśli ktoś mój tekst o Ciśnieniu czytał, to doskonale wie, że taki obrót spraw nie stanowi dla mnie wady tego numeru.

Mieszkańcy układu Betelgezy wierzą w Oma, tajemniczy wszechmocny byt, z którym ich dusze łączą się po śmierci. Astrokot, po tym, jak destrukcja planety została zakończona, zobaczył Oma w oddali. Wynurzył się z kosmicznej pustki i zmierzał w kierunku resztek planety, która była domem jego wyznawców. Przypominał świecącą chmurę fioletowego pyłu, która przesuwa się majestatycznie przez kosmos. Po tragicznym spektaklu, jakim bez wątpienia był walc orbitalnej ośmiornicy, Astrokot mógł być świadkiem jednego z najpiękniejszych wydarzeń we Wszechświecie. Na początku uwydatniły się dusze – pośród kamieni świeciły niewyraźne, zielone sylwetki, pozbawione twarzy i ubrań. Im Om bardziej się zbliżał, tym one bardziej gwałtownie się poruszały, byt wciągał je w siebie, ale nie bezpośrednio – musiały zatoczyć krąg po bardzo szerokiej orbicie, odbijały się od siebie nawzajem, krążyły nieregularnie wokół Oma. Jedna z nich przeszłą nawet przez statek Astrokota. Ten wzdrygnął się ze strachu, na co pseudokot tylko się roześmiał. Po chwili nagromadzenie dusz było tak wielkie, że tworzyły one wokół Oma wirujący wieniec, a całość przypominała gigantyczny kosmiczny kwiat z fioletowym środkiem i zielonymi płatkami. Om i dusze mieszkańców układu Betelgezy lśniły nienaturalnym blaskiem.

Pod koniec Walca Orbitalnej Ośmiornicy głośna perkusja odchodzi, saksofon zaczyna brzmieć o wiele bardziej leniwie, gitary wyciszają się powoli i tworzą przestrzeń swobodnego przejścia do kolejnego utworu. Om zamyka nam album w naprawdę świetnym stylu. Nie mamy tu już do czynienia z tak groźną kompozycją, jak w przypadku dwóch poprzednich – jest o wiele bardziej spirytualnie, głównie na skutek gościnnych wokali udzielonych przez FLicker Fox. Om ma bardzo drone’owy, ambientowy charakter, ciężka ściana dźwięku budowana gitarą i syntezatorami przetykana jest nagłymi, chaotycznymi uderzeniami perkusji, brzmiącymi jak pioruny pośród podmuchów wiatru. Do tego znakomity wokal FLicker Fox, przytłumiony, brzmiący jakby ulotnie. Ciężko jest w nim wychwycić konkretne słowa, brzmi jak śpiew duszy, która mówi do nas z zaświatów. Inspiracja gatunkiem drone przybiera całkowicie dominującą formę w drugiej połowie utworu, gdy ciągnące się, zwielokrotnione gitary przejmują cały numer, ledwo robiąc miejsce dla wyciszającej się z chwili na chwilę perkusji. Ten przeciągnięty, efekciarski riff przechodzi płynnie w zwielokrotnione mruczenie kotki Marysi, które zamyka Om, tworząc nam piękną klamrę kompozycyjną.

Spektakl po chwili zakończył się. Om wciągnął wszelkie dusze do swojego wnętrza i zaczął oddalać się w przestrzeń kosmosu. Astrokot, nie czekając długo, wskoczył do Mruczydła i zaczął ładować napęd, jednocześnie sterując statkiem tak, aby śledzić Oma. „Spodobało ci się, co nie?” – powiedział z przekąsem pseudokot. Astrokot nie odpowiedział. W przestrzeni wokół Betelgezy rozniósł się delikatny ton zwielokrotnionego mruczenia.

Tekst: Maciej Bartusik

Oznaczono, jako

Kontynuuj przeglądanie

Następny artykuł

Feminizm funkcjonalny


Miniatura
Poprzedni artykuł

Kiedyś to było…


Miniatura

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close