Różnorodność i zmienność – Sinfonnietta Cracovia i Josep Vincent w Filharmonii Krakowskiej
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 31 października 2023
Jesień – pora roku, którą albo się kocha, albo nienawidzi. Jej zagorzali antysympatycy zapewne powiedzieliby, że jest ona pozbawiona radości, witalności, czy chociażby emocjonalnych, a niekiedy wręcz nieprzewidywalnych uniesień.
26 października w Filharmonii Krakowskiej miał miejsce wyjątkowy koncert. Wyjątkowy z kilku powodów. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jakie kompozycje uwzględnia repertuar tamtego wieczoru, przyznam szczerze, że byłam lekko zdezorientowana, ale równocześnie zaintrygowana doborem takich, a nie innych pozycji. Jan Sibelius, Philip Glass, Samuel Barber i Ludwig van Beethoven, czyli kwartet wybitny, ale na pierwszy rzut oka niemający ze sobą ani jednego elementu wspólnego. Chociażby z głównego prostego powodu. Otóż każdy z tych kompozytorów żył i tworzył w innym okresie. Mimo to w baśniowym romantyzmie (Sibelius), minimalizmie II połowy XX wieku (Glass), mieszance jazzu i muzyki okresu romantyzmu (Barber) oraz klasycyzmie wiedeńskim (Beethoven) odnaleźć można było w trakcie tego wieczoru pewną cechę, która pojawia się w każdej z tych przestrzeni czasowych. Mowa tutaj o zmienności i nieprzewidywalności w prowadzeniu narracji czy mnogości technicznych rozwiązań. Wiem, że powyższe sformułowania mogły zabrzmieć nieco enigmatycznie, dlatego przejdźmy do najciekawszej i bez wątpienia najważniejszej części tego tekstu, czyli samego koncertu.
Wystąpiła Orkiestra Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa Sinfonietta Cracovia, której specyfikę (jak można przeczytać na ulotce z repertuarem koncertowym) definiuje jej wszechstronność wykonawcza, precyzja i elastyczność, które z powodzeniem przenosi na skład symfoniczny. Słuchacze mogli się o tym przekonać i tamtego wieczoru. A przewodził jej dyrygent Josep Vincent – artysta, który współpracował z najbardziej prestiżowymi orkiestrami symfonicznymi na świecie (między innymi: London Symphony Orchestra, Royal Philharmonic, Slovenska Filharmonija, Rotterdams Philharmonisch Orkest, Orchestre de chambre de Paris, Residentie Orkest The Hague, Orkiestra Radia Holenderskiego, Royal Liverpool Philharmonic, Kijowska Orkiestra Symfoniczna, Gewandhaus Leipzig, Orchestra of Teatro Real, New World Symphony Miami, Narodowa Orkiestra Hiszpanii, Orkiestra Symfoniczna Barcelony i Narodowa Orkiestra Katalonii, Orkiestra Filharmonii w Sankt Petersburgu, Mediolanie, Walencji, Palau de Les Arts, Sinfonietta Cracovia, ONB, Szwajcarska Filharmonia Argowiańskiej oraz Narodowe Orkiestry Symfoniczne Belgii, Chile, Urugwaju i Brazylii).
W tamten czwartkowy jesienny wieczór jako pierwszy wybrzmiał Valse Triste op. 44 fińskiego kompozytora Jana Sibeliusa. Ten późnoromantyczny w brzmieniu walc początkowo rozpościera wokół słuchacza aurę radości, jednak jest ona pozorna, bowiem wraz z upływem kolejnych taktów wyraźnie dochodzi do zmiany nastroju. Radość przenika, a wręcz zalewa gryzący smutek, który przyprawia o dreszcze w szczególności w fazie kulminacyjnej utworu. Aby zrozumieć kontekst i obecne w tym dziele emocje warto wspomnieć, że Sibelius napisał Valse Triste op. 44 jako jeden z sześciu numerów do sztuki Arvida Järnefelta zatytułowanej Kuolema (Śmierć). Sinfonietta Cracovia z najwyższej jakości precyzją odzwierciedliła, przekazała gamę emocji. Na szczególną uwagę zasługują tutaj smyczki, których gra była pełna jedwabiu (czułam się, jakby ktoś z największą czułością opatulił mnie szalem z najmiększego i najprzyjemniejszego jedwabiu, jaki tylko może istnieć), cechowała ją idealnie wystopniowana dynamika (płynne przejścia z cichych tonów do tych coraz głośniejszych) oraz w sposób doskonały, wręcz filmowy muzycy namalowali reprodukcje muzycznych późnoromantycznych obrazów muzycznych. Ponadto, najbardziej walcowa część była pełna zwiewności i lekkości.
Później przyszła pora na III symfonię na 19 smyczków (Movement I, II, III, IV) Philipa Glassa. Tutaj mamy zgoła nieco inną sytuację, ponieważ w walcu Sibeliusa miało się do czynienia ze zmiennością w nastroju, natomiast Glass zdecydował się na drobne urozmaicenia i przetworzenia. Gwoli wyjaśnienia, chodziło tutaj kompozytorowi o uproszczenie struktur muzycznych budujących utwór oraz zmniejszenie liczby zastosowanych środków (np. zredukowania ilości grup rytmicznych). Głównym celem tego amerykańskiego muzycznego minimalisty było uwydatnienie piękna i zasadności repetycyjności i motoryki obecnej szczególnie w drugiej części III symfonii.
W pierwszej kolejności skupię się na dyrygencie. Josep Vincent przede wszystkim nie był inwazyjny. Jest to pierwsze słowo, jakie przyszło mi do głowy już od pierwszego taktu kompozycji Glassa. Mam tutaj na myśli jego dostosowane, wręcz idealnie skrojone niczym najlepsze ubranie od krawcowej, ruchy i gesty, dzięki którym cały zamysł zawarty w utworach został w pełni przekazany. Inne słowo to skromność, a może nawet i pokora, czy też brak brawury. Za sprawą swojej interpretacji (co najważniejsze) stał się jedną całością z Sinfoniettą. Nie odstawał ani nie brylował. Nie ściągał uwagi publiczności na siebie, tylko pozwolił brylować muzyce na pierwszym planie. Warto pamiętać, że każdy dyrygent jest inny. Bardzo wiele zależy od jego osobowości i od repertuaru koncertowego. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że jeden dyrygent jest bardziej ekspresyjny, energiczny, wypełnia całym sobą scenę, a inny natomiast jest bardziej stonowany tak jak Josep Vincent. Jednak bardziej opowiadam się za stylem, jaki został zaprezentowany w trakcie czwartkowego koncertu. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o świetnie dobranej gestykulacji dyrygenta do nastroju w części cichszej. Jego dłoń przybrała kształt fali, co idealnie korespondowało z motywem muzycznym obecnym w tej części (można było sobie wyobrazić, słysząc dźwięki, które wydobyła Sinfonietta, ruch wody, raz łagodne i spokojne, a niekiedy bardziej wzburzone i pełne dramaturgii fale). Gdy zamknęłam oczy, poczułam się, jakbym przeniosła się do malutkiej łodzi kołysanej przez morskie fale. Moja wyobraźnia tak mocno zadziałała dzięki ogromnej wrażliwości muzycznej zarówno dyrygenta, jak i Sinfonietty Cracovii.
Warto zauważyć, że repertuar koncertu został skompletowany w nieprzypadkowej kolejności. Został ułożony wedle idei zmienności. I tak z żywiołowej symfonii Glassa publiczność została wprowadzona w stan wyciszenia i skupienia. A wszystko to dzięki trzeciej kompozycji, jaka wybrzmiała w trakcie koncertu, czyli Adagio na smyczki Samuela Barbera. Jedno jest pewne. Artyści ukołysali słuchaczy (ale nie zanudzili!) spokojnymi dźwiękami sprzyjającymi kontemplacji, jednak z drugiej strony struktura tego utworu nie pozwoliła nikomu spośród publiczności „odpłynąć” dzięki obecności co jakiś czas pojawiających się fragmentów budujących napięcie.
Niektórzy mogli zaskoczyć się ostatnim punktem wieczoru, a mianowicie XI Kwartetem smyczkowym f-moll Serioso op. 95 Ludwiga van Beethovena. No bo jak kilkunastoosobowa orkiestra miałaby zagrać kompozycję oryginalnie przeznaczoną tylko na cztery instrumenty, czyli I skrzypce, II skrzypce, altówkę i wiolonczelę? Otóż mogła dzięki Gustawowi Mahlerowi i jego opracowaniu tego utworu na orkiestrę smyczkową. Zaskakujące i zdumiewające jest to, że pomimo faktu, iż jest to najkrótszy kwartet Beethovena, nie zabrakło w nim bogactwa kontrastów i tym samym została zrealizowana przywołana już wcześniej kilkukrotnie idea zmienności. Artyści przeprowadzili każdego z obecnych na sali przez różnorodność charakterów obecnych w poszczególnych częściach. Od witalnego, tryskającego wigorem i energią Allegro con brio, następnie wytworne, pełne pogody i gracji Allegretto ma non troppo, dalej trzecią część, od której pochodzi podtytuł kwartetu, czyli Serioso, aż wreszcie do burzliwego, niezdecydowanego emocjonalnie finału o szczęśliwym zakończeniu.
Reasumując, tamten koncert był prawdziwą ucztą dla zmysłów, ale również dzięki szalenie precyzyjnej i pełnej serca grze i interpretacji artystów oraz koncepcji zmienności (zmiany nastroju w utworach lub nietuzinkowy repertuar, który uwzględnił dzieła od minimalizmu aż do klasycystycznych innowacji Beethovena) jestem pewna, że uwaga większości z obecnych na sali została zachowana aż do ostatniego dźwięku, jaki wybrzmiał w murach Filharmonii Krakowskiej.
Karolina Harchut