„Quit having fun”
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 27 listopada 2022
Jestem kulturoznawcą. Objawem tej choroby jest analizowanie elementów rzeczywistości, które nie powinny być analizowane. Porozmawiajmy o memie „Quit having fun”.
To seria memicznych komiksów zwykle opierających się na motywie człowieka, który podaje logiczne argumenty za tym, że nie należy czerpać radości z jakiegoś dzieła kultury (choć nie zawsze), a gdy widzi, że osoby wokół nie reagują, wścieka się i krzyczy: „quit having fun” („przestańcie dobrze się bawić”).
Memy te mają wyśmiać postawy krytyczne. Ukazać, że nie ma co przejmować się wadami, i jeśli coś sprawia nam przyjemność, to najważniejsze. Wrzeszczący ludzik jest więc wyśmiewany i to jego postawa jest tą złą. Natomiast ja dziś pobawię się w adwokata diabła i zastanowię się, czy faktycznie nie warto by było czasem przestać dobrze się bawić.
Znowu o Pokémonach
Zacznę od mojego własnego artykułu sprzed dwóch tygodni o tym, że niezależnie od wszystkiego, kupię nowe Pokémony i będę się dobrze bawił. Słowa dotrzymałem, zarówno względem kupna, jak i rozrywki. Powoli kończę grę i będę mieć takie same pozytywne wspomnienia, jak z innymi częściami cyklu. Jednak ma ona ogromne wady. Jej grafika wygląda jak z gry na PlayStation 2 i pełna jest błędów, zarówno drobnych glitchów, jak i takich, które uniemożliwiają rozrywkę. Design nowych Pokémonów jest koszmarny do tego stopnia, że nie chcę ich łapać. To wszystko sprawiło, że pierwsze dni Scarlet & Violet były istnym piekłem. Wszelkie grupy tematyczne poświęcone tej grze były pełne narzekania graczy oraz zdjęć glitchów.
Po czasie jednak fani uznali, że mają to gdzieś i zaczęli promować ignorowanie czy nawet unikanie krytyki, właśnie na rzecz skupienia się na dobrej zabawie. Mimowolnie zgodziłem się z tym podejściem, bo jak już mówiłem: gra dostarcza uciechy. Ale jaki to daje komunikat twórcom? Mogą zrobić co chcą, mogą nie pracować nad grafiką, optymalizacją czy designem, a fani marki i tak to kupią. A na koniec jeszcze będą ich bronić.
Więcej narzekań
Problem jest jeszcze szerszy. Od dłuższego czasu narzeka się na efekty specjalne w filmach Marvela. Za ich słabą jakość ogrom winy ponosi złe traktowanie grafików, ale też wiele ekspertów wskazuje na to, że Marvel nie musi się starać z coraz lepszym CGI, bo fani i tak pójdą do kina na ich produkcje. O graczach kupujących gry w preorderze mówi się, że są betatesterami, którzy sami płacą za swoją pracę, bo firmy na przestrzeni lat zauważyły, że gry można sprzedawać nawet przed ich premierą i ludzie będą to kupować. Podobnie jest z The Rise of the Skywalker – jednym z najbardziej znienawidzonych filmów ostatnich lat, który zarobił ponad miliard dolarów w Box Office.
Teraz można pomyśleć, że diagnozuję popkulturę jako wielkie zło. Absolutnie tak nie jest (prędzej wskazywałbym na kapitalizm, ale nie zaczynajmy tego tematu). Pokazuję jedynie, że bycie fanem to często bycie zakładnikiem. Jesteśmy skazani na ruchy dużych korporacji, na które wpływamy jedynie portfelem, a przecież czasem po niego sięgamy, by znów zobaczyć ulubionych bohaterów niezależnie od jakości ich przygód.
Czy jest nadzieja?
Wydaje mi się, że tak. Jednak wizja nie jest aż tak optymistyczna. Uważam bowiem, że trzeba uderzyć o dno, by się od niego odbić. Czasami fani mają po prostu dosyć pewnych zjawisk na tyle, by ich niechęć spowodowała zmiany na lepsze. Beznadziejne Batman v Superman sprawiło, że sprzedaż biletów na Justice League była niewielka, co spowodowało zmianę podejścia firmy i całkiem udanego Aquamana. Podobnie na rynku gier: słabe w dniu premiery (ogólnie gra jest świetna) Assassin’s Creed Unity przyczyniło się do finansowego fiaska Syndicate, a to z kolei do odświeżenia marki ze świetnym Origins. Przykłady możemy mnożyć. Problem niestety jest taki, że opisany wyżej cykl nie rozwiązuje sprawy całkowicie; pokazuje jednak, że jeśli przez pewien czas nie będziemy się dobrze bawić to jest szansa, że zostaniemy za to nagrodzeni. Ok, a ja teraz idę grać w Pokémony.
Autor: Stankiewicz Szymon vel hipokryta