Przeprawa przez martwą głuszę. Pleń „Pleń” – recenzja
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 22 listopada 2022
Panowie z łódzkiej formacji Pleń przygotowali się na jesienną trasę koncertową z zespołem Szorstkie i postanowili dotłoczyć wyprzedany na pniu zeszłoroczny debiut pod tytułem, a jakże, Pleń. Zespół współtworzy jeden z muzyków Szorstkiego, Michał Klama, grający tu na perkusji, kalimbie i pile. Towarzyszą mu Michał Wereszczyński na basie i gitarzysta Andrzej Kacprzak. Pretekstem do przypomnienia o tej wydanej przez Jvdasza Iskariotę płycie jest nadchodzący 27 listopada koncert Plenia i Szorstkiego w klubie Baza. Nieskromnie powiem, że oba zespoły spodobały mi się na tyle, że postanowiłem je zaprosić do Krakowa.
Czym jest Szorstkie, to już wiecie, bo pisałem o nim tutaj we wrześniu i wyraziłem swoje zachwyty. A czym jest Pleń? Zacznijmy od wątków przyrodniczych zawartych w nazwie. Otóż pleń jest zjawiskiem fascynującym, które spędzało ludziom sen z powiek już od wieków. Jest to bowiem masa splecionych ze sobą larw muchówki, która pełznie przed siebie w sobie tylko znanym celu. To rzecz bardzo rzadka i do tej pory nie udało się wyjaśnić, o co chodzi w tych larwich wędrówkach. Nasi przodkowie dopisywali do tego tajemniczego pochodu zwiastuny zła i klęsk. Pleń pisany wielką literą, którego korzenie sięgają miasta Łódź, bynajmniej nie zwiastuje żadnego nieurodzaju, lecz skrywa w sobie groźną tajemnicę i emanuje niepokojem…
Już w pierwszym utworze Rozkład słyszymy delikatną grząskość gitary, która przez cały album operuje pejzażowymi przesterami i doskonale sprawdza się w zarysowywaniu nawiedzonych teł. Są to mimo wszystko tła dużo gładsze niż w przypadku kipiącego gotującą się krwią Szorstkiego. Rozkład jest bardziej upiorną mantrą, a nie agonalną ekspresją. Wszystko w Pleniu jest dużo bardziej subtelne i detaliczne. Wymieniony utwór ciągnie się przez ponad 11 minut i nieznacznie zmienia odcienie za pomocą gitarowych efektów. Sięgający w pewnym momencie po kalimbę Klama tworzy z tego transu jakąś straszną kołysankę, poprzedzoną wcześniej groźnymi dźwiękami piły. Sama obecność tego instrumentu stwarza jakąś barbarzyńską aurę, niczym z psychologicznego horroru, pomimo że korzysta się z niej na tej płycie w zasadzie całkiem subtelnie. Fascynujące rozwiązanie, które do apogeum czającej się grozy dochodzi w najkrótszym na płycie utworze Hrsta. Zgrzytająca metalicznie piła i zmięte nieregularnie struny, do tego pojedyncze ciosy perkusji…
Jednostajny w Rozkładzie bas ośmiela się bardziej w kompozycji Shibuya. Całość już nie płynie tak powoli, jak jeszcze chwilę temu. Dźwięki zagęszczają się, perkusja rozimprowizowuje się jakby… jazzowo? I jesteśmy atakowani ofensywnym, repetytywnym i kąsającym brzmieniem. Pojawiają się efekty niemal imitujące oceaniczne głębiny, a następnie przeradzają się w coraz silniejszą noise’ową agresję. Jak to brzmi! Jak zapędzanie się w nieznane, jak pogrążanie się w jakiejś szalonej rzeczywistości, która rozrzedza się śmiertelnie i milknie.
W wychodzącym bezpośrednio z Hrsty utworze Bluszcz ponownie otrzymujemy rozwiązania noise’owe, ale dużo śmielsze. W ogóle mam wrażenie, że im dalej w głąb płyty, tym bardziej robi się niebezpiecznie. Ale nie jest to niebezpieczeństwo ekspresyjne i nieokiełznane, jakie dostaliśmy na płycie Szorstkiego. To bardziej przypomina nocną przeprawa przez głuszę, w której panuje martwa cisza, co jakiś czas przerywana niepokojącymi hałasami. Nie ma emanowania grozą, ona się tutaj czai subtelnie. Ciągle mamy też do czynienia z tendencjami transowymi, wokół których dzieje się cała psychodelia tej płyty o ciężkim ambientowym charakterze. Zaryzykowałbym skojarzeniem, że ten ciężki, ofensywny charakter, nawiązuje w jakimś malutkim procencie do pierwszej płyty Variete z 1993 roku. Nie ma tu podobieństwa brzmieniowego, ale słyszę jakieś porozumienie w podejściu na obu tych albumach. A kończący krążek Chłopiec z niebieskim samochodem brzmi, jakby Lonker See pozbyło się saksofonu Tomka Gadeckiego, a Boro rozdrabniał dźwięki swojej gitary na deszcz gęstych zgrzytów. Mniej nostalgii, a więcej agresji. Autor bloga Hałasy i Melodie (polecam!) już użył podobnego porównania u siebie, ale uważam, że jest zdecydowanie trafne.
Obcując z Pleniem, mamy do czynienia niejako z drugą stroną horroru, który funduje nam Szorstkie. Muzyka tych drugich jest bardziej somatyczna, nieokiełznana i przywodzi na myśl skojarzenia drapieżne, mordercze i krwawe. Pleń z kolei nie tryska krwią, a buduje klimat opierający się na drażnieniu słuchacza eksperymentalnymi podchodami. Wyrywa go z mantry i niepokoi. Budzi ze snu albo straszy odgłosami niebezpieczeństwa w niepokojąco bezdźwięcznej puszczy. Łapiecie? Tak jakby Szorstkie było tym zagrożeniem, które zwiastuje Pleń… Doskonała to płyta, a oba zespoły już z samego zamysłu dopełniają się niesamowicie trafnie.
Mateusz Sroczyński
zdjęcie w tle: Pat Eberhart