Czy Netflix umie, czy nie umie w anime?
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 16 listopada 2021
Firma Netflix w ostatnim czasie zorganizowała dość duże wydarzenie, w trakcie którego przedstawiła plany dotyczące poszerzania biblioteki o filmy i seriale tworzone ze wsparciem japońskich twórców. Zapowiedziano między innymi spin-off popularnej serii hazardowej o tytule Kakegurui Twin, a gwiazdą całego zdarzenia był najnowszy sezon JoJo’s Bizarre Adventure: Stone Ocean. Dziś jednak zamiast streszczać całą imprezę postanowiłem, że użyję jej jako pretekstu do analizy zmian, jakie za pośrednictwem „dużego N” zachodzą na rynku anime, oraz ich konsekwencji. A przede wszystkim chciałem odpowiedzieć na pytanie, czy działania Netflixa pomagają w rozwoju anime, czy też przeciwnie – prowadzą do jego regresu?
Przypomnij mi
Trudno zaprzeczyć, że Netflix stale rozbudowuje listę dostępnych za pośrednictwem ich platformy tytułów, czy to za sprawą programu Orginals (o którym parę słów później) czy licencji. To właśnie te drugie są bardzo problematyczne. W przeszłości zdarzały się sytuacje tak absurdalne, jak dołączanie sezonu 2. anime Durarara!!x2 Shou, mimo braku pierwszych 24 odcinków. Tym samym widzowie może i dostali naprawdę ciekawy tytuł, ale pozbawieni byli właściwie całego początku opowieści i nie znali bohaterów, co z pewnością przekładało się na ich odczucia związane z serialem. Nie winię tu jednak całkiem amerykańskiego giganta. W zależności od regionów musi on bowiem wykupywać licencje na dane tytuły, a prawa do różnych dzieł z pewnością rozsiane są po różnych podmiotach, od których Netflix dopiero je nabywa.
Tak samo logiczne jest, że owe licencje są czasowe. Niestety oznacza to, że wiele z ważnych dla nas tytułów może pewnego dnia zniknąć i nigdy nie wrócić. Jest to przykre, ale wciąż relatywnie niewielka cena za subskrypcje i dostęp do tych tytułów jest bardziej opłacalna, niż próba zakupu wszystkich swoich ulubionych tytułów w wersji DVD lub Blue-ray. Co więcej, Netflix coraz częściej staje się głównym legalnym źródłem, za pośrednictwem którego możemy zobaczyć serie sezonowe.
I tu właśnie pojawia się najczęstsza krytyka. Netflix mimo nabywania interesujących tytułów, takich jak Komi Can’t Communicate, Blue Period czy wspomniane JoJo’s Bizarre Adventure: Stone Ocean, ma ogromny problem z ich dystrybucją. Premiery z reguły są bardzo opóźnione względem japońskiej emisji, co wyklucza legalnych użytkowników z ogólno-internetowych dyskusji, naraża na spoilery i właściwie każe za próbę legalnego dostępu do tych treści. Sama jakość obrazu, zdecydowanie wyższa na Netflixie niż nielegalnych stronach, nie zachęca wszystkich do czekania, zwłaszcza przy blamażach takich jak wpadki w tłumaczeniach. Komi Can’t Communicate w opinii wielu użytkowników (w tym także moim) zatraca przez oficjalne tłumaczenie wiele ze swego humoru; co gorsza, blisko połowa istotnych informacji nie pojawia się w ogóle na ekranie, nie dziwi więc, że internauci wolą fanowskie tłumaczenia. Niestety, sytuacja Komi to nie odizolowany przypadek, ponieważ z silną krytyką zetknęło się także tłumaczenie JoJo’s Bizarre Adventure.
Mimo tych gorzkich słów warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że Netflix przynajmniej streamuje dość szeroką bibliotekę (Ghibli, Demon Slayer, Toradora i wiele więcej) w języku polskim. Abstrahując od jakości tych tłumaczeń, dla wielu sama ilość dostępnych w rodzimym języku tytułów będzie argumentem decydującym.
Bardzo oryginalnie
Inną zaletą jest fakt, że wiele anime zostało wyprodukowanych poprzez współpracę Netflixa z japońskimi studiami i udostępnionych wyłącznie na amerykańskim serwisie. Pośród nich zdarzały się prawdziwe perły, jak Devilman: Crybaby, Violet Evergarden czy Baki, ale oczywiście i wpadki. Szczególnie mogło irytować wrzucanie do jednego worka faktycznych produkcji anime i animacji utrzymanych w ich stylistyce, np. Castlevania.
Warto pamiętać też o niebezpiecznych trendach, które firma za pośrednictwem tego programu chciała forsować; do najbardziej jaskrawych przykładów należało cięcie kosztów, czy to za sprawą forsowania technologii CGI, czy zaniżania wynagrodzeń dla animatorów z firmy Mappa. W praktyce sprawiało to, że program Netflix Orginals posiadał zarówno naprawdę wspaniale zaanimowane tytuły, jak i wypchnięte na szybko i robione po taniości potworki, np. Record of Ragnarok. Przytoczone informacje mogą wydawać się smutne, jednak nie zmieniają faktu, że za sprawą współpracy japońskich studiów i Netflixa ten drugi dorobił się sporej listy dzieł niedostępnych nigdzie indziej i zapowiada się, że firma nie przestanie inwestować w ten segment rozrywki, co potwierdza przytaczany we wstępie Netflix Festival Japan 2021.
Notatnik śmierdzi
Póki co kompletną klapą wydają się próby tworzenia produkcji live action opartych na popularnych mangach i anime. Nie potrafi tego Hollywood, nie potrafi Netflix i ogólnie poza rzadkimi wyjątkami najczęściej mamy do czynienia z okropnymi skokami na kasę, które w najlepszych wypadkach budzą politowanie, a w najgorszych traumę u oddanych fanów.
Jedną z najbardziej nobliwych porażek była wypchnięta na platformę Netflix próba aktorskiego przedstawienia historii z Notatnika Śmierci. Kultowa manga i anime nie zasłużyły na takie potraktowanie, a odbiorcy tego filmu byli wściekli na firmę. Twórcy jednak uparcie chcą ciągnąć tę farsę i ponoć część druga jest w produkcji. Jacyś masochiści czekają?
Duże wątpliwości budzi także zapowiedziany serial One Piece. Po pierwsze, będzie to próba zekranizowania być może najważniejszej mangi jaka powstała, a po drugie – karkołomne przedsięwzięcie wziąwszy pod uwagę, że anime zbliża się do 1000 odcinka. Produkcja jeszcze nie wyszła, więc nie będę o niej więcej się rozwodził, jednak, jeśli adaptacja okaże się klęską, z pewnością Netflix zrazi do siebie wszystkich fanów klasycznych shounenów.
Żeby nie było, że wyłącznie narzekam Netflix: przynajmniej w moich oczach dostaje punkty za nieignorowanie manhw i próbę popularyzacji tych koreańskich komiksów choćby za sprawą Sweet Home.
Łapka w górę czy w dół
Koniec końców, Netflix na pewno myśli szerzej i nie skupia się wyłącznie na bądź co bądź małym aspekcie anime. Póki co animacje te wydają się być dość nisko w porównaniu do hitów takich jak Wiedźmin lub Stranger Things. To rzekłszy, na obecną chwilę to na tej platformie jest najwięcej japońskich tytułów tłumaczonych na nasz język. Oczywiście Crunchyrool bije na głowę „duże N”, ale jeśli zależy nam na polskim języku, produkcjach oryginalnych i całej masie innych treści poza anime to zdecydowanie Netflix jest opcją, którą wielu z nas rozważy.
Czy jest to najlepsze możliwe źródło, które spopularyzuje anime i zrobi z niego ogólnoświatowy fenomen? Cóż, raczej nie. Z drugiej strony mimo kilku kwestionowalnych działań i sporej ilości wtop ciężko powiedzieć, że firma nie próbuje zadowolić miłośników tego typu rozrywki.
Patryk Długosz