Badass naszych czasów, czyli recenzja „Johna Wicka 4”
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 15 kwietnia 2023
Każde pokolenie musi mieć swoją definicję bycia cool. Jedną postać z popkultury, który zamyka w sobie całą energię fajności i bycia badass’em. Nie musi ona być najpopularniejsza, najgłębsza psychologicznie, ba, nawet lepiej, żeby tak nie było. Musi budzić poczucie, że cały świat stoi u jej stóp, że jest panem każdej sytuacji. Kiedyś był to Rambo, bezimienny rewolwerowiec ze Spaghetti Westernów, dzisiaj jest nim John Wick.
Potrzebowałem tego
Po tym nadętym wstępie wyjaśnijmy sobie jedno. John Wick 4 jest świetnym filmem akcji. Niepozbawionym wad (o tym później), ale zamykającym w sobie to, co współczesnej scenie blockbusterów było po prostu potrzebne. John jest bohaterem fantazją, niepokonanym wojownikiem-zabójcą, który w pięknych scenach wygrywa wszystkie starcia.
Wiem, że teraz mogą pojawić się głosy o kinie superbohaterskim i powracających markach, jak Gwiezdne Wojny i James Bond. Chodzi jednak o to, że to nie są nasi bohaterowie. To są pewne ikony, wokół których tworzymy opowieści, ale istnieją oni w popkulturze tak długo, że ciężko na nich patrzeć jako wytwór dla konkretnego pokolenia. Poza tym mam wrażenie, że kino mainstreamowe za bardzo odeszło od fantazji o badass’ach. Zamiast tego, proponując opowieści o podróży bohatera czy zabawnych poczciwcach. Nie mówię, że to źle, po prostu wskazujeę lukę, którą postać Keanu Reevsa perfekcyjnie wypełnia.
Poetyka za*ebistości
O samym filmie ciężko wiele powiedzieć. To dwie i pół godziny niekończących się scen akcji. Reżyserem cyklu jest były kaskader, dzięki czemu choreografia walk stoi na najwyższym poziomie. Ogólnie seria jest swoistym listem miłosnym dla kaskaderów, obsadzając ich w kluczowych rolach. Nie inaczej jest i w tej części, gdzie niemieckiego bossa kasyna gra Scott Adkins.
Same sceny akcji kipią od kreatywności. Poza standardowym zestawem broni, John sięgnie po nunchako, łuk, a nawet pojeździ trochę na koniu. Mnie najbardziej zachwyciła jedna scena, nawiązującae do Hotline Miami. John wyposażony w zapalający shotgun biega po willi, eliminując zastępy wrogów, a wszystko obserwujemy z góry. Cały film ma strukturę gry, gdzie John podróżuje od lokacji do lokacji, walczy z falami pomniejszych przeciwników i mierzy się z bossem.
Fabuła jak zwykle jest pretekstowa, ale absolutnie to nie przeszkadza. Zły Markiz (w tej roli solidny Bill Skarsgard) staje się głową ligi zabójców i zmusza starego przyjaciela Wicka – niewidomego Caina, do zabicia Johna. Pomimo prostoty historii, uniwersum luksusowego świata morderców trzymających się honoru i zasad, przykrywa wszelkie braki. Dodatkowo nowe postaci świetnie wpisują się w ten przerysowany świat. Markiz jest arystokratą, który mówi z silnym francuskim akcentem, a Caine wydaje się wyrwany z filmów Johna Woo.
Plamy na garniturze
Jak wspominałem, film ma wady. Największą jest fakt, że trwa 3h. I nie twierdzę, że jest przeciągnięty (choć może odrobinkę), ale to jest zdecydowanie za długo na napakowany akcją film. Pod koniec zobojętniałem na to, co widzę, a pod koniec były najefektowniejsze sceny. Dodatkowo mam problem z zakończeniem. Nie chcę spoilerować, ale mam wrażenie, że to co się stało nie wybrzmiało dostatecznie. Nie zapewniło potrzebnego catharsis.
Jednak to jedyne drobne plamki na kewlarowym garniturze, jakim jest ten film. To zamknięcie może najważniejszej serii filmowej wśród obecnych blockbusterów. Małe przypomnienie, że nadal można wyjść z kina i wyobrażać sobie, że walczymy z armią wrogów i wygrywamy.
Autor: Stankiewicz Szymon
Ocena: ołówek na 10