Recenzja albumu Shabaka and the Ancestors We Are Sent Here By History
Nic mnie tak nie porusza we współczesnym jazzie, jak jego powrót do afrykańsko-karaibskich korzeni. W końcu gatunek ten wywodzi się właśnie ze środowisk czarnoskórej biedoty w USA, której przodkowie przybyli wiele pokoleń wcześniej do Ameryki jako niewolnicy. Po latach amerykańskiego wygładzenia, mainstreamowy jazz wraca do afrykańskiej duchowości i dynamiki, a Shabaka Hutchings jest tego najlepszym przykładem.
Hutchings to pochodzący z Barbadosu brytyjski saksofonista i klarnecista, który przez ostatnie lata stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych jazzmanów świata. Udzielał się w wielu zespołach: bardziej dzikim i etnicznym Sons of Kemet, futurystycznym i elektronicznym The Comet is Coming czy w końcu sygnowanym własnym nazwiskiem Shabaka and the Ancestors, gdzie połączone siły Hutchingsa i muzyków z RPA stworzyły znakomitą mieszanką afrykańskiego folkloru i fusion jazzu.
Zaczynamy od rytmicznych, afrykańskich bębnów na They Who Must Die, które szybko uzupełnia kontrabas i w końcu odgrywający energiczny motyw na tenorowym saksofonie Hutchings. Szybko zaczyna on prowadzić dialog z dwoma pozostałymi kołami napędowymi albumu: altowym saksofonem Mthunzi Mvubu oraz wokalem Siyabonga Mthembu. Cały otwierający numer jest niesamowicie energetycznym, dynamicznym rollercoasterem, który nie pozwala przez 10 minut trwania ani na chwilę odpocząć słuchaczowi. W zasadzie ta jazzowo-etniczna energia albumu zostaje tu przekazana w pigułce, co bynajmniej nie oznacza, że powinno się rezygnować z odsłuchu reszty.
You’ve Been Called zaczyna się od efemerycznych, nieco ambientowych dźwięków, na których wkrótce zaczyna recytować Mthembu. Myślę, że jest to dobry moment, aby pochylić się nad wokalistą grupy, który nadaje całości niebywale profetycznego i plemiennego charakteru. Mthembu brzmi jak szalony, ale i wyrozumiały kaznodzieja, który bez pośpiechu snuje przed słuchaczami wizje końca. Jego występ na płycie rozciągnięty jest gdzieś pomiędzy poetyckim slamem a zawodzeniem afrykańskiego szamana podczas tajemnego rytuału. Śpiewa i recytuje zarówno po angielsku, jak i w afrykańskich językach zulu i xhosa. You’ve Been Called to zdecydowanie spokojniejszy numer od poprzedniego, niesiony w głównej mierze pianinem, saksofonami, ale przede wszystkim spirytualnym wokalem Mthembu.
Zachwycający jest w sposób, w jaki Hutchings ze swoim tenorowym saksofonem prowadzi dialog z altową wersją tego instrumentu obsługiwaną przez Mthunzi Mvubu. Jeden z recenzentów porównał ich synergię do dwóch raperów, którzy w kolaboracyjnym numerze przerzucają się na zmianę charyzmatycznymi wersami. Ciężko mi znaleźć lepsze porównanie, więc z pełną świadomością recenzenckiego braku oryginalności przytaczam je tu – słuchanie partii Hutchingsa i Mvubu jest prawie tak zajmujące jak najlepsze rapowe momenty Killer Mike’a i El-P na płytach Run The Jewels albo przebojowa ekwilibrystyka Jaya-Z i Kanyego Westa na Otisie czy Ni**as in Paris.
Run, The Darkness Will Pass brzmi nieco mniej drapieżnie pod względem saksofonu, ale to celowe – Hutchings zamienia bowiem swój zwyczajowy instrument na klarnet, nie zaprzestając jednak rytmicznego dialogu z altem Mvubu. To jeden z tych numerów, na których Mthembu śpiewa w jednym z języków afrykańskich, w miarę narastania dynamiki całość brzmi tylko bardziej dziko, kończąc się niespodziewanym urwaniem rytmu, jakby celowo pozbawiając słuchacza wyciszonej puenty.
Z całego We Are Sent Here By History wypływają motywy zbliżającej się nieuchronnie apokalipsy. Nie jest to jednak przedramatyzowana, popkulturowa wersja tego wydarzenia, a bardziej profetyczne, mitologiczne przedstawienie czasu końca. Płyta przypomina wręcz zapis jakiejś pradawnej, zakorzenionej w podaniach pierwotnych ludów Afryki wizji zagłady – coś w rodzaju sagi o Ragnaroku, tylko przeniesionej na Czarny Ląd, przesiąkniętej jej kulturą i myśleniem. Intrumentarium brzmi ostatecznie, ale nie dramatycznie, wokal i recytacja Mthembu też nie buduje obrazu brutalnego Armagedonu. Koniec świata dla Shabaki i Przodków jest bardziej czymś, co wydarzyć po prostu się musi, nieuniknioną konsekwencją samego faktu istnienia rzeczywistości. Tylko od ludzi jednak zależy, jak po końcu poprzedniego będzie wyglądać nowy świat, nowa rzeczywistość.
Wizję tego złego, spaczonego scenariusza zdaje się roztaczać przed słuchaczem Beasts Too Spoke Of Suffering – niespełna trzyminutowa miniaturka przepełniona chaosem i kakofoniczną improwizacją, w której warstwy dęciaków brzmią jak krzyki cierpiętników. Utwór zachwyca zwłaszcza w momencie, gdy z tego dźwiękowego bałaganu bardzo płynnie i naturalnie zespół przechodzi do harmonicznego, zawodzącego motywu, tworzonego przez jeden z saksofonów i wokal Mthembu. Tak też kończy się cały utwór, prowadząc słuchacza od niepokoju do ukojenia.
Hipnotyczny, rytmiczny początek We Will Work (On Redefining Manhood) brzmi właśnie jak pieśń afrykańskich robotników, którzy mają zamiar wykonać tytułową pracę – chór głosów śpiewających w obcej dla białego człowieka mowie brzmi magicznie, a Mthembu prowadzi ich partie wokalne zawodząc w minimalnie innej tonacji, rozciągając melodię i kombinując z rytmiką swojej partii. Druga część utworu to już sama praca – dynamiczny, oparty na bębnach i dwóch saksofonach segment tworzy wrażenie powstającej ustawicznie, wspólnymi siłami konstrukcji. Całości dopełniają profetyczne, plemienne wokale.
Chyba moim ulubionym momentem na płycie pozostaje ‘Til The Freedom Comes Home, a szczególnie sam początek utworu oparty na rytmicznej psalmodii „Rastafara, o rastafara! Rastafara, o rastafara!”. Wokalne nawiązania do karaibskiej rastafariańskiej kultury to nie jedyny element tego utworu, w którym obrazują się wyniesione z Barbadosu inspiracje Hutchingsa. Bębny na ‘Til The Freedom… też brzmią jakby bardziej karaibsko niż afrykańsko. Bliżej połowy utworu to właśnie one towarzyszą Hutchingsowi w jego wspaniałej, drapieżnej solówce. W twórczości tego saksofonisty lubię właśnie najbardziej te momenty, kiedy gra tak, jakby zaraz miał wypluć własne płuca. I to jest właśnie jeden z tych momentów. Zarówno altsaks Mvubu jak i wokale Mthembu wycofują cię i dają błyszczeć Brytyjczykowi, którego wysiłki podkreślane są przez równie drapieżną jak on sam sekcję rytmiczną (znakomici Tumi Mogorosi na perkusji i Gontse Makhene na bębnach). Utwór kończy spirytualna, jakby wyjęta z zaświatów partia wokalna Mthembu, któremu towarzyszy tylko i wyłącznie kontrabas – obsługujący go Ariel Zamonsky nadaje instrumentowi brzmienie dobitne i ostateczne, świetnie korespondujące z zawodzącym Mthembu.
Finally, The Man Cried brzmi dość niemrawo, ale tylko do połowy. Wtedy bowiem wokalny popis daje Siyabonga Mthembu, a cała pierwsza część utworu staje się w zasadzie nieco przydługawym intrem do jego wejścia. Sposób, w jaki Hutchings i Mvubu harmonizują z wokalista jest po prostu przepiękny, a sam Mthembu zdaje się mieć stuprocentową kontrolę nad swoim wokalem, kończąc po stopniowym wyciszaniu się reszty instrumentarium cały utwór.
Teach Me How To Be Vulnerable to bardzo wycofany, niezbyt dynamiczny epilog całej płyty. Hutchings odgrywa na saksofonie wariacje głównego motywu, który znamy już z początku płyty (You’ve Been Called). Na pianinie towarzyszy mu Thandi Ntuli. Gra Hutchingsa brzmi nostalgicznie, jego instrument niemalże zawodzi, czasem aż łatwo dosłyszeć oddech samego artysty przechodzący przez saks. Teach Me How… jest jak zasłużony odpoczynek po długiej podróży, jak moment w którym po przetrwaniu apokalipsy ludzkość, zakrwawiona i poturbowana, dźwiga się aby budować lepszy świat. Długa droga jeszcze przed nimi, a lizanie ran nie będzie łatwe, ale muszą się podnieść. W końcu przysłała ich tu sama historia…
Maciej Bartusik