Proces Siódemki z Chicago: jak wygrać z systemem?
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 13 listopada 2020
Rok 1968 zapisał się w historii świata jako okres ogromnych przemian społecznych i obyczajowych. Głównie to różnorakie demonstracje zdefiniowały ten rok. Jedna z najnowszych produkcji Netflixa pokazuje, jak stojący na czele demonstracji przeciwko wojny wietnamskiej stają przed sądem i walczą o swoje prawa.
Historia wydaje się dość prosta: tytułowa siódemka organizatorów początkowo pokojowych protestów zostaje oskarżona o podżeganie do rozlewu krwi. Od samego początku proces wydaje się ustawiony – sędzia nie chce przyjmować racjonalnych wypowiedzi oskarżonych, głównie ze względu na to, aby ich skazać za szerzenie niepokojących dla rządu idei. W trakcie rozwoju fabuły na jaw wychodzą kolejne fakty, które pozwalają uświadomić widzów, co spowodowało takie zachowania bohaterów. To na różnicach charakterologicznych została oparta cała dramaturgia dzieła Aarona Sorkina. Tak naprawdę w tej historii to bohaterowie, a nie fakty historyczne stanowią o sile Procesu Siódemki….
Z powyższym jest związany fakt, że widzowie początkowo mogą mieć problemy z dobrym zrozumieniem, o co chodzi. Bez znajomości historii, jaka była tłem do zrealizowania filmu, odbiorcy muszą mocno się skupić, aby dobrze zrozumieć końcowy przekaz filmu Sorkina. Najlepiej będzie wyguglowanie sobie, o co dokładnie w tej całej historii chodziło, aby w pełni zrozumieć i docenić jej wkład w historię współczesnego sądownictwa.
Warto też wspomnieć, iż nie jest to łatwy seans. Przez cały czas ujawnia się niechęć sędziego (w którego świetnie wcielił się Frank Langella) do oskarżonych, których przez ponad pół roku trwania procesu nie dopuszcza się do głosu. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że omawiane dzieło zostało zrealizowane „na jedno kopyto”: oskarżeni działali w dobre imię, a sędzia i prokuratorzy są bucami mającymi klapki na oczach. Dodatkowo nikt z nich nie chce przyznać, iż jest to proces jawnie polityczny, mający na celu pokazowe skazanie odmiennie myślących jednostek. Jak powiedział bohater grany przez Sachę Barona-Cohena: „Nigdy nie powiedziałbym, że będę sądzony za to, co myślę”.
Największym atutem (a raczej atutami) są aktorzy wcielający się w poszczególne postaci. Poza wspomnianymi Langellą czy Baronem-Cohenem, warto wymienić Eddiego Redmayne’a czy Michaela Keatona. Każdy z mężczyzn wnosi własny kunszt aktorski do odgrywanych ról, co staje się przyczynkiem do starć ideologicznych pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Jest to największa wartość tego filmu i dla samych nazwisk warto go obejrzeć.
Jednak, pomimo dobrej i mocnej historii oraz silnych charakterów czegoś mi zabrakło, żeby w pełni „cieszyć się” podczas seansu. Jest to po prostu poprawny dramat sądowy, ukazujący, jak można sprowokować ludzi do bestialskich zachowań. Niektóre wątki są tylko „rzucone”, aby widzowie mieli szerszy kontekst historii. Niestety, interesujące elementy nie są rozwijane, aby skupić się na nie zawsze dobrze angażującym procesie sądowym.
Podsumowując, jest to bardziej film przekazujący ideę o tym, że czasem potrzebna jest tylko niewielka iskra do sprowokowania spokojnych demonstrantów do walk z policjantami. Tak naprawdę to wystarczy jedno zdanie wypowiedziane, jeden gest organizatora, aby ludzie dość bezmyślnie wykonywali „rozkazy”. Brzmi to dość radykalnie, ale taka teza kryje się pod pierwszą warstwą filmu. Równocześnie dzieło Sorkina ukazuje, jak ważny jest dialog i ile może on wnieść do relacji międzyludzkich. W dzisiejszych czasach warto pamiętać o tak dość oczywistej „prawdzie objawionej”, mającej tak silny wpływ na to, co się dzieje wokół nas.
Ocena: 6/10.
Tekst: Iwona Dominiec