Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


26 filmów na 26-te urodziny

Autorstwana 4 grudnia 2020

Czwarty grudnia to nie tylko Barbórka, kiedy to święto obchodzą górnicy. To jest też dzień moich urodzin. I z racji tego, że w tym roku obchodzę 26-te urodziny, postanowiłam podzielić się z Wami dwudziestoma sześcioma filmami, które albo w jakiś sposób wpłynęły na moje życie, albo znajdują się na liście moich ulubionych filmów ever. To będzie długi tekst, ale mam nadzieję, że komuś uda się przez niego przebrnąć. Zapraszam!

M – morderca (1931), reż. Fritz Lang

Zaczynamy od ostatniego filmu Langa zrealizowanego w Niemczech przed dojściem Adolfa H. do władzy. Jest to opowieść o Hansie Beckercie, seryjnym mordercy dzieci, którego szukają miejscowi złodzieje. I to tylko dlatego, że zabójca może im zepsuć reputację. To tylko wierzchołek góry lodowej, bo wraz z rozwojem fabuły dowiadujemy się, jakie Hans ma motywacje do pozbawiania życia małych dzieci. Lang świetnie pokazał, prawda nie zawsze jest przyjemna, a Peter Lorre wcielający się w Beckerta odwala życiówkę i w mojej głowie na zawsze pozostanie jego doskonale zaprezentowany końcowy monolog.

Siedmiu samurajów (1954), reż. Akira Kurosawa

Ten film pewnie większość kojarzy z remake’u zrealizowanego w 2016 roku z Chrisem Prattem w jednej głównych ról. Japoński oryginał skupia się na siedmiu roninach broniących małej japońskiej wioski przez bandziorami zbierającymi haracz za zapewnienie spokoju. Pomimo tego, że dzieło Kurosawy trwa prawie trzy i pół godziny to mijają one nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Na początku akcja rozwija się powoli, widzowie zaznajamiają się z poszczególnymi bohaterami filmu i sytuacją panującą w miasteczku. Natomiast potem, kiedy dochodzi już do starcia pomiędzy roninami i zbirami akcję ogląda się z szeroko otwartymi ustami. Jak na połowę lat 50. wszystko zostało zrealizowane doskonale i nie widzi się ewentualnych uszczerbków wizualnych. Szkoda, że w późniejszych latach technologia komputerowa „ułatwiła” zadanie filmowcom i w większości przypadków zaczęto aż nazbyt korzystać z dobrodziejstw komputerowych efektów specjalnych.

La strada (1954), reż. Federico Fellini

Czy film o dość specyficznej znajomości chamskiego siłacza i trochę niedorozwiniętej umysłowo dziewczynie może wzruszać? Oczywiście, że tak! Jest to jeden z najpiękniej nakręconych i zrealizowanych filmów ze świetnymi rolami Anthony’ego Quinna (jako Zampano) i Giulietty Masiny (Gelsomina) o przyjaźni dwójki ludzi z kompletnie dwóch różnych światów. Jest to też mój drugi ulubiony film Felliniego (zaraz po Casanovie z 1976 roku). Rodząca się przyjaźń Zampano i Gelsominy jest opowiedziana z odpowiednio wyważonymi akcentami, a końcówka rozrywa serce na strzępy. Czegóż chcieć więcej od kina?

Psychoza (1960), reż. Alfred Hitchcock

Na tej liście nie mogło zabraknąć jakiegoś filmu Mistrza Suspensu. Zastanawiałam się, jaki film włączyć do tej listy, aż koniec końców stwierdziłam, że postawię na chyba jego najbardziej wyrazisty i kultowy film. Pomimo tego, że Psychoza otwiera schyłkowy okres twórczy Hitchcocka, to jednocześnie został zrealizowany z pełną werwą i powiewem świeżości w dotychczasowej amerykańskiej kinematografii. Scena pod prysznicem, niepokojąca atmosfera, postać Normana Batesa, zakończenie, muzyka Bernarda Herrmanna… To wszystko złożyło się na jeden z najlepszych (o ile nie najlepsze) dzieło Hitchcocka. Który ciągle pokazuje, że po wielu latach od premiery filmu kolejne pokolenia widzów zachwycają się jego osiągnięciami na polu ówczesnej kinematografii.

Persona (1966), reż. Ingmar Bergman

Teraz chyba najbardziej surowy film na całej liście. Ingmar Bergman był jednym z tych reżyserów, który swoje pasje i obsesje przelewał na ekran. Dzięki niemu świat zapoznał się z surowym przedstawianiem rzeczywistości i tym, jak prostą historię można opowiedzieć przez pryzmat osobistych doświadczeń. Trudno opowiedzieć jego filmy, bo są jednocześnie o wszystkim i o niczym. Natomiast Pesrona skupia się na dwóch silnych kobiecych osobowościach żyjących ze sobą w odosobnieniu. Wraz z rozwojem fabuły rodzi się między nimi fascynacja, nienawiść i miłość… Jeżeli to Was nie przekonuje do obejrzenia, to nie wiem, co by to mogło być.

Zmierzch bogów (1969) + Ludwig (1972), reż. Luchino Visconti

Kino włoskie w latach 60. przeżywało największy rozkwit w całej swojej kinowej historii. Głównie za sprawą czterech wielkich autorów filmowych (może kiedyś powstanie większy tekst o każdym z nich). Jednym z nich był Luchino Visconti, który, poza tym, że wsławił się swoimi kontrowersyjnymi poglądami, to tworzył wysublimowane oraz wyważone w każdym swoim aspekcie wielkie dzieła filmowe. Nie są one przeznaczone dla wszystkich widzów, bo nie dość, że są długie, to jeszcze dodatkowo Włoski Mistrz nasyca je nie zawsze zrozumiałą symboliką. Ale kiedy ktoś już wejdzie w świat przedstawiony poszczególnych dzieł Viscontiego to jest już stracony na zawsze. Jego estetyka jest tym, co do mnie przemawia najbardziej. To dzięki niej udało mu się zdobyć światową sławę i renomę, dzięki której jego kolejne dzieła cieszyły się sporą popularnością. Dwa powyżej przywołane tytuły filmów są dwoma częściami jego „trylogii śmierci” albo „trylogii niemieckiej” jak są nazywane przez niektórych filmoznawców. Oba skupiają się na długim okresie czasu, podczas którego przedstawione są losy jednostek wyprzedzających swoje czasy, przez co są niezrozumiałe. Pierwszy odnosi się do rozkładu rodziny po przejęciu władzy przez Hitlera w 1933 roku w Niemczech, a drugi o poszukiwaniu piękna przez bawarskiego króla Ludwika II. Są to dwa filmy, które sprawiły, że zaczęłam inaczej patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość.

The Rocky Horror Picture Show (1975), reż. Jim Sharman

O tym filmie pisałam niedawno, bo przy okazji polecajek na halloweenowy wieczór. Poza świetnym filmem na ten dzień (a raczej noc) jest to też doskonały wybór, jeżeli chodzi o prześmiewczy musical. Tak jak w przypadku Hitchcocka i tego jaki jego film mam wybrać, tak tutaj zastanawiałam się, jaki musical powinien trafić na tę listę. A powiem, że konkurentami The Rocky Horror były takie perełki, jak Deszczowa Piosenka czy La La Land. Ostatecznie zdecydowałam się na ten otoczony ogromnym kultem film, który do dzisiaj cieszy się niesłabnącą popularnością. A to co wyczynia Tim Curry w roli doktora Frank-N-Furtera to jest czyste złoto. Z całego serduszka polecam zapoznać się też z soundtrackiem, który do tej pory jest świetny. Zwłaszcza piosenki Time Warp i Sweet Transvestite znajdują specjalne miejsce
w moim czarnym serduszku.

Lot nad kukułczym gniazdem (1975), reż. Milos Forman

Tu z kolei zastanawiałam się czy nie włączyć Amadeusza tego samego reżysera. Jednakże postawiłam na zdobywcę pięciu najważniejszych Oscarów (czyli dla najlepszego filmu, najlepszych aktorów pierwszoplanowych, najlepszego reżysera i najlepszego scenariusza). Ta niepozorna adaptacja powieści Kena Keseya opowiada o ludziach zamkniętych w szpitalu psychiatrycznym i walczących o godne życie pod oddziałem prowadzonym przez siostrę Ratched. Jakiś czas temu na Netflixie pojawił się serial zainspirowany losami przerażającej przełożonej pielęgniarek. 

Nierozłączni (1988), reż. David Cronenberg

Kanadyjskie kino do tej pory jest zdominowane przez mylne stereotypy i duża ilość filmów, jaka napływa do nich ze Stanów Zjednoczonych. Ale David Cronenberg jest jednym z tych twórców, którzy pokazują, że w trudnych warunkach są w stanie tworzyć interesujące dzieła, które budzą jednocześnie grozę, odrazę i fascynację niepozwalającą spuścić wzroku. Film Nierozłączni to jedno z tych dzieł, które ukazując historię bliźniaków-ginekologów (świetny w podwójnej roli Jeremy Irons) zwraca uwagę na to, jak nierozważne i na pierwszy rzut oka błahe decyzje wpływają na tragiczny rozwój wydarzeń. To, co się dzieje w tym filmie jest złotem w każdym calu, a podwójnej roli Ironsa należą się wszystkie możliwe nagrody i chwała po wsze czasy.

Rób, co należy / Do the right thing (1989), reż. Spike Lee

To może być jeden z tych filmów, które w znaczący sposób zmieni Wasze życie. Historia o dzielnicy zamieszkiwanej głównie przez Czarnoskórych, Azjatów, Włochów oraz Latynosów skupia się przede wszystkim na próbie docierania się różnych narodowości. Staje się to przyczynkiem do próby wyjaśnienia, dlaczego niektórzy ludzie „tak po prostu” się nienawidzą. A dodatkowo pokazuje, jak pierdoła może doprowadzić do tragedii i eskalacji przemocy. Jest to trudny film, przy odbiorze którego zaczęłam się zastanawiać, jak moje zachowanie i czyny mogą wpłynąć na innych. A o to chyba przecież chodzi w filmach zaangażowanych społecznie.

Kruk (1994), reż. Alex Proyas

Ten film miał wynieść Brandona Lee (syna Bruce’a) na półkę z najpopularniejszymi aktorami połowy lat 90. Jednak tragiczna śmierć na planie zniweczyła te plany. Właśnie przez przytoczoną historię ten film stał się sławny. A szkoda, bo dzieło Proyasa (jeszcze sprzed ery Zapowiedzi i Bogów Egiptu) stawia na pierwszym planie historię człowieka walczącego o sprawiedliwość. Napadając na niczego spodziewającą się młodą parę zbrodniarze nie pomyśleli o tym, że po roku nawiedzi ich Eric Draven (świetny Lee) jako duch zemsty mszczący się za śmierć ukochanej narzeczonej. Na pierwszy rzut oka jest to kino zemsty, ale pod wierzchnią warstwą stawia ważne pytanie o to, co jesteśmy w stanie zrobić dla najbliższych osób. Bo czasem to nie rodzina stanowi o tym, jacy jesteśmy, tylko są to przyjaciele i warunki, w jakich żyjemy. Warto mieć to gdzieś z tyłu głowy i doceniać to, co jest wokół nas.

Leon Zawodowiec (1994), reż. Luc Besson

Młodziutka Natalie Portman, Gary Oldman zawsze w formie i Jean Reno w jednym z najlepszych filmów 1994 roku. Dzięki niemu zaczęłam się interesować karierą Oldmana, który przestał być dla mnie tylko Syriuszem Blackiem z cyklu filmów o Harrym Potterze. Ten film pokazał mi też jak mocno można wejść w świat przedstawiony i chłonąć każdą prezentowaną sytuację i informację. Związek dorosłego i dojrzałego mężczyzny, parającego się zabijaniem za pieniądze i młodziutkiej dziewczyny, której rodzina została wymordowana przez skorumpowanego policjanta na pierwszy rzut oka wydaje się być mocno niepokojąca. Ale wszystko zostało opowiedziane z klasą i odpowiednią dozą dystansu, dzięki któremu film sobie płynie i człowiek nie zdaje sobie sprawy, kiedy minął. A potem nadchodzi zakończenie, które niszczy psychikę i rozrywa serce. To jedno z tych dzieł, które sprawia, iż człowiek chciałby zmienić bieg wydarzeń, aby wszystko powiodło się po myśli głównych bohaterów. Ale Besson świetnie ukazał, że nie zawsze zakończenie hollywoodzkiego filmu musi szczęśliwe.

Ed Wood (1994), reż. Tim Burton

To jeden z tych filmów, który pokazuje, że warto walczyć o swoje marzenia i nie bać się swoich pragnień. Jednocześnie warto stawiać własne pragnienia na pierwszym planie i nie przejmować się zdaniem innych. Edward D. Wood Jr. jest współcześnie uważany za najgorszego reżysera w historii kinematografii. Biografia Burtona przedstawia historię człowieka, który z małym budżetem i małą obsadą był w stanie tworzyć dzieła filmowe. I to pomimo miażdżących recenzji i niechęci producentów względem jego poglądów. Czy ten film jest pełnoprawną biografią Wooda? Nie. Czy to dzieło jest wolne od przekłamań? Oczywiście, że nie. Jednakże pomimo wielu nieścisłości ogląda się go jednym tchem i po skończonym seansie ma się ochotę na sięgnąć po kamerę i zrealizować własny film. To po prostu feel-good-movie, który ukazuje historię „od zera do bohatera”. Tylko, że tym bohaterem jest człowiek
o kontrowersyjnych poglądach i niekonwencjonalnym sposobie pracy. Ale kogo to w sumie odchodzi, gdy mamy do czynienia z ciekawą historią wartą obejrzenia.

Siedem (1995) + Podziemny krąg (1999), reż. David Fincher

David Fincher jest jednym z tych współczesnych reżyserów, których karierę śledzę ze szczególną uwagą. Jego filmy posiadają specyficzny klimat rzutujący na wszystkie dzieła, jakie zrealizował. Dwie wymienione perełki pokazują, że Fincher już od początku swojej reżyserskiej kariery skupiał się na różnego rodzaju problemach psychicznych swoich bohaterów. I bardzo dobrze mu to wychodziło. Oba dzieła nie są jednoznaczne, posiadają dużą ilość symboliki, ale przede wszystkim są świetnymi filmami, które ogląda się z zapartym tchem. Na swój sposób Fincher zredefiniował gatunek thrillera i postrzegania świata przez poszczególnych bohaterów. Do tej pory też widzowie na całym świecie dyskutują na temat tego, czy w pudle z końca Siedem naprawdę jest głowa żony głównego bohatera (sorry za spoiler filmu sprzed 25 lat). To świadczy o sile historii prezentowanych i opowiadanych przez tego amerykańskiego reżysera. Niejednoznaczność jest często kluczem do pozostania w świadomości widzów na lata.

Tańcząc w ciemnościach (2000), reż. Lars von Trier

Przyszła pora na film jednego z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów ostatnich lat. Odnoszę wrażenie, że jego twórczość można podzielić na dwa okresy. Pierwszy, gdzie tworzył naprawdę niezłe dzieła z mocnymi elementami, a drugi, to tworzenie dzieł z jak największą ilością kontrowersyjnych elementów. I to robienie tego tylko dlatego, aby móc jakoś zaistnieć we współczesnej kinematografii. Ale teraz ja nie o tym. Powyższy film należy do tzw. „trylogii złotego serca”, w której bohaterowie są nieprzystosowanymi do życia w społeczeństwie jednostkami. I znowu mamy tu do czynienia z zakończeniem, które daje po ryju i po którym człowiek musi przewietrzyć głowę i zastanowić się nad tym, co właśnie zobaczył. To połączenie dramatu z musicalem wyszło naprawdę nieźle, choć momentami mnie denerwowało. No ale nie można mieć wszystkiego, prawda?

Oldboy (2003), reż. Park Chan-wook

Tak jak wcześniej Siedmiu samurajów Kurosawy pokazywało, że kino japońskie stało (i ciągle stoi) na wysokim poziomie, tak Oldboy Parka uświadamia, że kino azjatyckie nie kończy się na kinie japońskim czy chińskim. Ta środkowa część „trylogii zemsty” prezentuje historię mężczyzny, który po 15 lat przebywania w specyficznym więzieniu musi odkryć, dlaczego został zamknięty i kto to zrobił. Po drodze dzieje się tyle różnych rzeczy, że głowa mała. A ostatnie 20 minut to czyste złoto. Jest to jednocześnie jeden z tych filmów, którego zakończenie chciałabym zapomnieć, żeby obejrzeć go jeszcze raz. Tak samo jak w przypadku poprzedniego dzieła, przez dłuższy czas musiałam zbierać szczękę z podłogi i porządnie się zastanowić, co tak właściwie zobaczyłam. A wszystko zostało okraszone soundtrackiem, który wryje się Wam w pamięć i nie pozwoli o sobie i filmie zapomnieć na długo.

The Room (2003), reż. Tommy Wiseau

Jeden z najbardziej memicznych filmów w historii światowej kinematografii. To też jedno z tych dzieł, które ocenia się na jedną gwiazdkę, ale jednocześnie dodaje do ulubionych. Opus magnum reżysera o prawdopodobnie polskich korzeniach opowiada o trójkącie miłosnym, zdradzie przyjaźni, niewiernej narzeczonej i… nie wiadomo w sumie o czym jeszcze. Dzieło porusza jakiś milion wątków, ale żaden nie dostaje rozwiązania. Czy wspominałam, że jeszcze dodatkowo można dogłębnie zapoznać się z pośladkami Tommy’ego? Nie? To teraz już to wiecie. The Room dorobił się miana jednego z najbardziej kultowych filmów w historii amerykańskiej kinematografii. Ma swój specyficzny urok, dzięki któremu warto go obejrzeć. Jeżeli ktoś nie zna tego wiekopomnego dzieła, gdzie Tommy Wiseau jest jednocześnie reżyserem, producentem oraz odtwórcą głównej roli, to W TYM MOMENCIE ma przerwać czytanie tego tekstu i brać się za oglądanie tego jakże wiekopomnego dzieła. 

Polowanie (2012), reż. Thomas Vintenberg

Czekając na ponowne otworzenie kin i premierę filmu Na rauszu (czyli nowej kolaboracji Vintenberga i aktora Madsa Mikkelsena) warto przypomnieć sobie film sprzed ośmiu lat. Opowiada on o mężczyźnie, który pracuje w placówce szkolnej dla małych dzieci jako „Pan przedszkolanek” (w którego wciela się nieodżałowany Mikkelsen) i zostaje oskarżony o molestowanie córki swojego najlepszego przyjaciela. A wszystko dzieje się w małej mieścinie, gdzie wszyscy się znają i powyższa plotka szybko rozprzestrzenia się wśród mieszkańców. Ten film ukazuje, jak kłamstwem można zniszczyć życie zwykłego człowieka, który niczego złego nie zrobił. Wszystkiemu winna jest dziewczynka, która nie ma jeszcze świadomości swoich czynów i nie wie, co może spowodować jej jedno zdanie przeciwko bohaterowi Mikkelsena. Motyw zaszczucia i niesprawiedliwości unosi się przez cały seans, a zakończenie nie daje pełnego wytchnienia. Najjaśniejszym punktem całego filmu jest oczywiście Mads Mikkelsen, który dał popis swoich aktorskich umiejętności. Nie jestem w stanie podchodzić obiektywnie do filmów z jego udziałem, bo jak dla mnie jest to jeden z najlepszych współczesnych aktorów.

Wołyń (2016), reż. Wojciech Smarzowski

Pierwszy polski akcent na tej liście, czyli film o rzezi wołyńskiej, o którym było głośno już przed premierą. Reżyser stanął przed trudnym zadaniem opowiedzenia o jednej z największych tragedii, jaka spotkała polskie społeczeństwo podczas II wojny światowej. I udało mu się wyjść z tego zadania z tarczą. Jest to chyba najważniejsze (a przynajmniej jedno z najważniejszych) dzieło w polskiej kinematografii ostatniego dziesięciolecia. W fabularny sposób ukazuje horror, jaki musieli przeżyć uczestnicy ówczesnych wydarzeń i przez jakie piekło przejść, aby przeżyć. Takie dzieła uświadamiają, ile znaczy odwaga i siła walki o przeżycie.

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017), reż. Martin McDonagh

To jeden z tych filmów, które w bezpośredni i brutalny sposób pokazują szarą otaczającą nas rzeczywistość. Ukazuje, ile wysiłku trzeba włożyć w to, aby samotnie wychowująca dziecko kobieta dotarła do prawdy o śmierci córki. Jest to też film o przemianie bucowego policjanta w człowieka uświadamiającego sobie swoją ułomność i chcącego się poprawić. A na końcu to film o wybeczeniu i pogodzeniu się z losem, jaki by on nie był. Z tego wszystkiego wyłania się dość uniwersalna opowieść o tym, jak walczyć o prawdę, a przy okazji nie zatracić siebie. I nie trzeba nie wiadomo jakiej ilości wybuchów i strzelanin, żeby zaprezentować historię, jaka najprawdopodobniej dzieje się codziennie w różnych miejscach na całym świecie. Akcja jest wyciszona, nudna można by rzecz, ale każda scena uwidacznia poszczególne cechy danych bohaterów i dzięki takiemu a nie innemu wyborowi sposobu narracji Trzy billboardy… stają się tak wyjątkowe i warte zobaczenia.

Logan (2017), reż. James Mangold

Jedyne dzieło mainstreamowo-komiksowe na tej liście. Ale w sumie nie do końca, bo pomimo przynależności do gatunku adaptacji komiksu dzieło Mangolda czerpie garściami z wielu innych rodzajów filmów (jak na przykład kino drogi). Równocześnie jest to pożegnanie Hugh Jackmana z rolą Rosomaka Wolverine’a i Patricka Stewarta z Profesorem Xavierem. Można temu filmowi zarzucić wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że nie podchodzi z odpowiednią dozą szacunku do swoich bohaterów. W tym przypadku kino superbohaterskie staje się przyczynkiem do opowiedzenia o ludziach, którzy pomimo swoich morderczych wręcz zdolności starają się dostosować i dopasować do niemiłej im rzeczywistości. Bo przedstawieni na przestrzeni dwóch dekad mutanci z serii X-men są na pierwszym miejscu ludźmi, którzy otrzymali nadprzyrodzone zdolności starają się jakoś przeżyć w niesprzyjających okolicznościach przyrody. Logan staje się kropką nad i w dyskusji o byciu człowiekiem oraz najlepszym filmem o nadludziach, jaki powstał w ramach tej franczyzy.

Monument (2018), reż. Jagoda Szelc

Drugi polski akcent w reżyserii reżyserzycy (jak sama o sobie mówi) nie bojącej się trudnych i nieprzyjemnych tematów. Ten film jest jednym z najciekawszych tzw. puzzle films (dla niewtajemniczonych polecam zapoznać się z tym terminem), który porusza wiele różnych wątków. I tak naprawdę nie da się za dużo o nim powiedzieć, żeby nie zepsuć nikomu zabawy. Polecam ten film każdemu, kto lubi mocno pomyśleć podczas oglądania i lubi rozmyślać nad tym, co właśnie zobaczył. Nie jest to łatwe i przystępne kino, ale filmy nie zawsze muszą być miłe, łatwe i przyjemne podczas oglądania. Mogą też wprowadzać widza w stan nieprzyjemności i frustracji, że nie zrozumiało się wszystkiego. Ale to nie szkodzi, bo nigdy nie jest za późno na odkrywanie nowych rzeczy.

Zimna wojna (2018), reż. Paweł Pawlikowski

Polski film po raz trzeci i ostatni. Jak swego czasu napisałam na swoim Facebooku: jest to kwintesencja tego, dlaczego kocham filmy i po co chodzę do kina. Każdy kadr z dzieła Pawlikowskiego można wydrukować, oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Nic tu nie jest wymuszone, każdy gest i scena są w punkt i mają swoje późniejsze konsekwencje. Opowieść o lekko toksycznej relacji dwojga kochających się ponad życie ludzi ukazuje jednocześnie realia, w jakich żyli. To po prostu piękny film o pięknych ludziach z pasją do wykonywanych zawodów i do siebie nawzajem. To też jednocześnie pokazanie, że love story nie zawsze musi się kończyć happy endem. To tylko tyle i aż tyle.

Dżentelmeni (2020), reż. Guy Ritchie

Jeżeli dobrnęliście do tego momentu, to oznacza, że dotarliście do ostatniego filmu na tej liście. Jeśli ktoś pamięta, to ja swego czasu (końcem lutego) recenzowałam ten film na antenie UJOT FM. Tegoroczna produkcja wyreżyserowana przez Guya Ritchiego jest wielowątkową historią o potentacie marihuany (świetnie zagranym przez Matthew McConaugheya), który chce sprzedać swój biznes i przejść na emeryturę. Ale oczywiście nic nie idzie po jego myśli i po drodze dzieje się wiele różnych rzeczy, które mu to uniemożliwiają. Wielowątkowość dla niektórych może być problemem, bo podawanych jest bardzo dużo informacji i trzeba cały czas uważać, żeby nadążyć za wydarzeniami. Poza McConaugheyem na ekranie można zobaczyć też takie gwiazdy, jak na przykład Hugh Grant czy Colin Farrell. Każdy z bohaterów ma swoje pięć minut na zaprezentowanie się i ukazanie każdej cechy swojego głębokiego charakteru. Poza świetnym aktorstwem dobrymi dialogami ten film stoi. Historia jest bardzo angażująca, dzięki czemu ludzie lubujący się w kinie gangsterskim znajdą pozycję dla siebie. A to wszystko zostało okraszone świetnym soundtrackiem, który można słuchać w nieskończoność.

Powyższa lista jest bardzo subiektywnym przeglądem moich najukochańszych perełek filmowych. Każdy z nich jest inny, dzięki czemu macie do czynienia z rozrzutem gatunkowym filmów powstałych na przestrzeni wielu lat i w wielu krajach. Ta lista powstawała z krwawiącym sercem i bolącą duszą, ponieważ jako osoba kochająca kino nie jestem w stanie „tak po prostu” wybrać iluś tam filmów, które są moimi ulubionymi. Poza tym taka lista zmienia się w zależności od dnia, mojego nastroju i pogody za oknem. Ale idę o zakład, że każdemu zmienia się lista ulubionych książek, filmów czy utworów muzycznych.

Tekst: Iwona Dominiec

Oznaczono, jako

Kontynuuj przeglądanie

Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close