Totalny bajzel, czyli recenzja Smile
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 22 października 2022
Wyobraźcie sobie taką sytuację: zaglądacie do lodówki, w której znajdujecie ser topiony, zsiadłe mleko, pomidory, czekoladę, kotlety schabowe, jajka, śledzie i banany. Domyślam się, że dalibyście radę zrobić z tego posiłki na cały dzień. Tak postąpiłby każdy rozsądnie myślący człowiek. Natomiast reżyser „Smile” wrzuciłby wszystkie składniki do garnka i patrzyłby, co z tego wyjdzie…
Jednak od początku. „Smile”, lub po polsku „Uśmiechnij się”, to horror w reżyserii Parkera Finna, przedstawiający historię młodej psychiatrki. Kobieta po tym, jak zobaczyła śmierć swojej pacjentki, zaczyna widzieć przerażającą, uśmiechającą się istotę, która manipuluje jej życiem.
Produkcja miała ogromną kampanię promocyjną, było o niej głośno nawet poza środowiskiem horrorowym. Dodajmy do tego zbliżające się Halloween i mamy murowany hit. Próby sprzedania się właśnie jako taki hit sprzedażowy widać w samym filmie.
Bowiem „Smile” nie ma własnej osobowości. Jest raczej zlepkiem pewnych stereotypów, dotyczących tego, jak należy tworzyć horrory oraz jakichś siedemnastu różnych pomysłów na scenariusz. Co około kwadrans zmienia się diametralnie koncept na to, jak działa monstrum, z którym mierzy się protagonistka. Gdyby to zrobić dobrze, to możnaby uzyskać poczucie surrealistycznej, wszechpotężnej istoty. Jednak „Smile” robi to tak nieudolnie, że ma się wrażenie, że ten efekt to wyłącznie lenistwo scenarzystów. Bowiem jednym z ulubionych zagrań reżysera jest pokazanie nam sceny, która jakoś popycha fabułę do przodu, jest czymś ciekawym… tylko po to, by powiedzieć, że to halucynacje i iść sztampowymi ścieżkami. Żeby tego było mało, w filmie występuje postać narzeczonego głównej bohaterki. Znika on w połowie filmu i skupiamy się na jej byłym chłopaku. Mam wrażenie, że to miała być ta sama postać, tylko nie dogadali terminów z aktorami.
Nielogiczności nielogicznościami. To się jeszcze da zrozumieć. Mój główny problem polega na tym, że produkcja nie wie, o czym chce być. Mocno nawiązuje ona do nurtu horrorów „ambitnych”, gdzie przeżywany przez bohatera koszmar łączy się z jego traumami psychicznymi. W tym filmie to jest, a raczej nam się to wmawia. Często bohaterowie mówią o tym, że bohaterka miała trudne dzieciństwo, tylko z czterech linijek dialogowych ciężko zrobić temat filmu. Ta produkcja stworzyła sobie grunt, by opowiedzieć o relacji lekarki z jej byłym chłopakiem, siostrą lub szefem, a wybrała akurat to, co zostało jedynie muśnięte.
Myślicie, że to koniec narzekań i przejdę do jakichś pozytywów? Dzisiaj tego nie ma. Gwoździem do trumny „Smile” jest to, że w tym wszystkim próbuje jednocześnie być horrorowym popcorniakiem w stylu „Obecności”. Muzyka, sposób kręcenia oraz przede wszystkim jump scare’y mają zbudować ten efekt. Powiem tak – wiem, że jako „poważny pan recenzent” powinienem unikać takich sformułowań, ale uważam, że jeśli jump scare’y nie działają nawet na mnie, to są bardzo słabe. Dodatkowo często są tym najgorszym rodzajem, gdzie zamiast strasznego potwora po prostu dzieje się coś głośnego, na przykład klakson.
Nie rozumiem, czemu „Smile” otrzymuje porządne noty od krytyków. Mam wrażenie, że przez to, że w tym nurcie powstało wiele produkcji klasy Ż, to ludzie obniżyli wymagania wobec kina grozy.
Ocena: Wcale się nie uśmiecham na 10
Autor: Stankiewicz Szymon