Skórzana nieśmiertelność
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 10 kwietnia 2019
Wiele razy słyszałam, że nie powinnam oceniać książki po okładce. Że to błąd popełniany przez czytelniczego turystę, będącego na wycieczce po księgarni. Niestety, jako wzrokowiec ciężko mi przejść obojętnie obok pięknie wydanej książki. I choć wielokrotnie przekonałam się, że „ładne okładki” są jedynie wabikiem na „okładkowe sroki” to i tak niekiedy potrzeba posiadania wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Tak też było w przypadku serii książek Alice Broadway pt. „Księgi skór”.
Na szczęście książki mają do zaoferowania znacznie więcej niż tylko ładne okładki. Przede wszystkim mogą poszczycić się świetnie skonstruowanymi zapowiedziami, które obiecują wciągającą i niezwykłą historię fikcyjnego świata, w którym skóra stanowi przedmiot nadzwyczajnego kultu. Kultu, w którym tatuaże mają zapewnić Ci wieczne życie, a ich brak kojarzony jest z buntem, niebezpieczeństwem i niebytem.
Wyobraźcie sobie, że wasza skóra jest płótnem, na którym odmalowywane są wszystkie znaczące momenty w życiu. Każdy element tego płótna jest oddzielnym symbolem, który ma ułatwić waszą identyfikację. W ten sposób wszystkie dokonania i czyny, których się podejmujecie, trafiają na waszą skórę, pokazując jakimi jesteście ludźmi. A teraz idźmy o krok dalej i wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie, w którym po śmierci odpowiednio wykwalifikowani pracownicy ściągają z Ciebie tę naznaczoną tatuażami skórę i robią z niej księgę. Makabryczne?
Możliwe, jednak nie dla Leory. Nasza główna bohaterka od 17 lat żyje w świecie, w którym nic się nie ukryje. Każdy obywatel Saintstone od momentu narodzin staje się częścią społeczności naznaczonych, w której pierwszy tatuaż zdobywany jest wraz z nadaniem imienia. Z każdą podjętą decyzją na skórze pojawiają się kolejne rozdziały życiowej historii, które po śmierci oprawiane są w jedną księgę. O tym, czy dusza, pod postacią księgi skór, jest godna, decyduje „ceremonia ważenia dusz”. To wtedy zapada decyzja, czy księga zmarłego wróci z żywymi do domu i trafi do biblioteki wspomnień, czy też zostanie pożarta przez płomienie, a wspomnienie o niej uleci wraz z dymem. Jest to naturalna kolej rzeczy, której nikt nie kwestionuje ze względu na wiarę, której fundamentem jest czyste sumienie. Tatuowanie przybiera obraz aktu oczyszczenia, w którym tatuażysta odgrywa rolę kapłana, który plamiąc skórę tuszem, oczyszcza sumienie z win.
Historia „Tuszu” rozpoczyna się od śmierci, której ofiarą padł ojciec Leory. Dziewczyna nie jest przerażona jego odejściem, z niecierpliwością wyczekuje ceremonii, po której będzie mogła mieć go z powrotem w domu. Jednak wkrótce okazuje się, że jego księga jest niekompletna, a ojciec nie był tym, za kogo się podawał. Leora dowie się wielu nowych rzeczy, które zmienią jej życie na zawsze.
Od pierwszych słów w książce wiedziałam, że jest to pozycja, która jak przystało na tytułowy tusz, wejdzie mi pod skórę. Autorka stworzyła świat, w którym nikt nie boi się śmierci, a przerażenie wzbudza raczej życie, w którym nikt nie daje drugiej szansy. Co raz znalazło się na skórze, już na zawsze na niej pozostanie. Wystarczy jedna zła decyzja, by czerń tuszu na wieczność okryła cieniem wszystkie dotychczasowe poczynania, przekreślając szansę na upamiętnienie. W takiej sytuacji znalazł się ojciec głównej bohaterki. Jedna decyzja podjęta z dobroci serca do drugiego człowieka wpłynęła na całe późniejsze życie. Jego śmierć jest dla nas punktem wyjścia, z którego wyruszamy w dalszą drogę, poznając historię tego, co dzieje się z jego księgą skór, po odkryciu, że jego tatuaże zostały sfabrykowane oraz jak to wpływa na jego córkę.
Od początku czułam się oczarowana zarówno okładkami, o których pisałam już wcześniej, jak i zapowiedziami, które roztaczały wokół siebie magiczną aurę tajemniczości, która działała na mnie jak magnes. Nie miałam wątpliwości co do tego, że będą to wyjątkowe pozycje w mojej biblioteczce, bo choć w swoim życiu przeczytałam wiele książek, to w żadnej nie spotkałam się z podobną koncepcją. Jest ona naprawdę wyjątkowa. Podobało mi się odkrywanie tajemnic miasta, w którym wszystko jest transparentne. W którym kolorowi ludzie wiodą czarno-białe życia pozbawione perspektyw. W którym mieszkańcy przypominają chodzące obrazy, ograniczone ramą swojej wiary. Jednak z każdą kolejną stroną „Tusz” przybierał inny wygląd, by pod koniec przeobrazić się w „Iskrę”, która ma moc spopielić starannie budowany światopogląd, który wcześniej braliśmy za pewniak.
Kończąc czytać „Tusz”, a zaczynając „Iskrę”, byłam pewna jednego: nic nie będzie takie samo. Pierwsza część wprowadza nas za kulisy życia mieszkańców Saintstone. To tam dowiadujemy się, że stworzony przez autorkę świat dzieli się na naznaczonych (czyli wytatuowanych) i nienaznaczonych (czyli ludzi, których skóry nie plami ani kropla tuszu). Ze strony na stronę poznajmy tajniki wiary opierającej się na podaniach ludowych, w których znaki na ciele mają symbolizować zaufanie, nadzieję i życie. Kończąc „Tusz” masz zbudowany określony obraz nienaznaczonych. Są to niebezpieczni buntownicy, którzy rabują, plądrują i zabijają porządnych i wierzących mieszkańców miasta. Niestety obraz ten ulega zmianie z każdym rozdziałem „Iskry”. Cały nasz system wartości, pod który fundamenty położyła pierwsza część, pod wpływem nowego otoczenia, ulega przewartościowaniu.
Pod koniec pierwszego tomu dowiadujemy się, że pokryta tatuażami Leora jest nienaznaczoną, która nie jest już tą samą osobą, co na początku. „Nie jest pewna, czy dalej chce żyć w świecie, w którym każdy uczynek musi zostać utrwalony na skórze. Po tym, jak dowiedziała się, że w jej żyłach płynie krew nienaznaczonych, a księga upamiętniająca życie ojca została bezwzględnie spalona, postanawia poznać prawdę o swojej matce”. Po zaskakującym wyborze, którego dokonała na zakończenie poprzedniej części, wszystko powinno pójść gładko. W objęcia przeznaczenia popycha ją sam burmistrz Saintstone, który każe jej natychmiast opuścić miasteczko i zostać szpiegiem w krainie nienaznaczonych.
Tym oto sposobem w drugiej części znajdujemy się w Featherstone, mieście nienaznaczonych. Mamy więc idealny przykład tego, jak dwie książki mogą ukazywać inną stronę tej samej monety. Nagle zdajemy sobie sprawę, że byliśmy jak potulne owieczki, które wierzą we wszystko, co przeczytają czy usłyszą. Bezrefleksyjnie braliśmy za pewniak to, co przeczytaliśmy w pierwszej części, nie myśląc o tym, że zawsze istnieje druga strona medalu. Autorka w cudowny sposób ukazała jak, za pomocą przekazywanych historii można manipulować otoczeniem. Zarówno w „Tuszu”, jak i w „Iskrze” bajki odgrywają istotną rolę – choć niby takie same, to jednak sporo się różnią i tak jak głosi napis na okładce „Iskry”: każda historia ma dwa oblicza. My, jako czytelnicy, musimy jedynie zdecydować, w którą chcemy uwierzyć.
Choć sama koncepcja jest fantastyczna i można o niej pisać godzinami, to sam pomysł nie wystarczy. Trzeba jeszcze umieć ubrać go w słowa. I tego mi tutaj zabrakło. Z jednej strony muszę pogratulować Alice Broadway jej genialnego debiutu, bo pomysł stworzenia utopijnego społeczeństwa, w którym mieszkańcy traktują swoje ciało jak otwartą księgę jest fenomenalny, z drugiej jednak miałam ochotę nakrzyczeń na nią za kreację bohaterów, która woła o pomstę do nieba. Moim głównym problemem z tą książką były luki w fabule, które autorka starała się przykryć podniosłym stylem pisania. Bardzo mnie irytowało, że tyle czasu autorka poświęciła na tworzenie i omawianie różnorodnych historii, a zabrakło jej czasu na zbudowanie postaci, które mogłyby je w godny sposób zaprezentować. Podobnie wygląda sprawa miejsc akcji, których autorka prawie wcale nie opisuje. Wykreowani bohaterowie byli mdli, a motywacje, którymi się kierowali mocno naciągane i niejasne. Czułam się, jakbym miała do czynienia z dziećmi, które założyły na siebie ubrania rodziców i zaczęły się bawić w dorosłych. Miejscami brakowało wyraźnych powodów, które byłyby wyjaśnieniem podjęcia określonego działania, skutkowało to sztucznym napędzaniem fabuły, przez co stawała się ona chaotyczna i nie miała większego sensu.
Myślę, że sukces tych książek w dużej mierze opiera się na okrutnej prostocie, widocznej w każdym opisanym elemencie fabuły. Gdzie nie spojrzeć widać ledwo dostrzegalne obrazy męczeństwa, które w zależności od otoczenia przybierają inną formę. Mroczny świat, w którym bohaterowie zamiast teraźniejszością, ciągle żyją przeszłością. Wszędzie tylko niewypowiedziany smutek i melancholia, które nie mają możliwości wybrzmieć przez „dziurawych” bohaterów, w których emocje nie rezonują. Powiem szczerze, że z trudem pisałam o tych książkach. Nie mogłam się zdecydować, czy bardziej mi się podobały, czy jednak nie. Z jednej strony nie mogę zaprzeczyć, że książki są wyjątkowe, z drugiej wiele im brakuje.
Podsumowując, wnętrze obu części nie zachwyciło mnie w takim stopniu jak cudowne opakowanie. Po przeczytaniu obu części czułam się trochę tak, jakbym otworzyła prezent, w którym nic nie było. Alice Broadway miała świetny pomysł, którego potencjał nie został w pełni wykorzystany. Książki mają wiele niedociągnięć, których niestety nie mogę zrzucić na debiut autorki, gdyż mankamenty z pierwszej części, w dalszym ciągu pojawiają się w drugiej. Skutkiem tego jest gorszy odbiór książki, która z wyjątkowej staję się jedynie dobra. Mimo wielu braków nie mogę powiedzieć, że książki w ogóle mi się nie podobały. Po prostu nie są takie, jakimi chciałabym je widzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że „Księgi skór” są lekkim powiewem świeżości w dusznym i parnym wydawniczym świecie. „Tusz” i „Iskra” są wyjątkowe na swój własny sposób, trzeba tylko umieć go odnaleźć pod warstwą błędów. Myślę jednak, że wielu osobom, które nie posiadają wrodzonego genu czepialstwa, mogą spodobać się bardziej niż mi. Życzę Wam tego z całego serca.
Autor: Karolina Wierna