RZUT ZA TRZY PUNKTY – RECENZJA FILMU „AIR” BENA AFFLECKA
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 23 kwietnia 2023
Przenieśmy się na chwilę do Stanów Zjednoczonych początku lat 80. XX wieku. Do czasów, gdy prezydentem był Ronald Reagan, potęgą, jeśli chodzi o branżę fotograficzną, pozostawała firma Kodak, w kinie wyświetlani byli Pogromcy duchów, a tysiące amerykańkich obywateli oglądało z zaciekawieniem rozgrywki najlepszej ligi koszykarskiej na świecie, czyli NBA. Były to czasy tryumfu wielkich ikon sportu, na czele z Magikiem Johnsonem oraz Larrym Birdem. To właśnie wtedy co raz bardziej zaczęła jaśnieć młoda jeszcze gwiazda Michaela Jordana. Reżyser i aktor w jednej osobie, czyli Ben Affleck, wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, Mattem Damonem, postanowili zmierzyć się z tą legendą i zaprezentować historię początków jego kariery, zanim jeszcze był u szczytu swoich możliwości. Nie zrobili tego jednak w typowy dla filmów biograficzny sposób. Twórcy przenieśli główną oś fabularną z życia i kariery Jordana na pewne przedsiębiorstwo wyspecjalizowane w produkcji sportowego obuwia i pragnące stworzyć licencjonowany produkt, który na stałe zapisze się w pamięci milionów ludzi.
Nie będę ukrywał, że uwielbiam w kinie wszelkie historie opowiadające o początkach wielkich imperialnych biznesów oraz o indywidualnych jednostkach, które przez swój upór, ciężką pracę i ciągłe dążenie do celu (nawet jeśli okoliczności nie były, mówiąc delikatnie, sprzyjające) wpłynęli na ostateczny sukces światowych przedsiębiorstw. Może to zabrzmieć banalnie i patetycznie, ale są one dla mnie w pewien sposób motywujące. Teraz do takich filmów jak The Social Network, Jobs czy McImperium dołącza w moim zestawieniu najnowszy (chociaż mocno różniący się od nich) projekt duetu Affleck-Damon, pod tytułem Air. Po historiach o narodzinach Facebooka, Apple oraz McDonalda, tym razem przyjdzie nam poznać kulisy powstania kultowych już dzisiaj butów sportowych Air Jordan oraz próby nawiązania współpracy między: walczącą o swoją pozycję na rynku firmą Nike a zaczynającym swoją karierę w NBA Michaelem Jordanem. Jak to ostatecznie wypadło i czy tak naprawdę dostałem to, czego się spodziewałem?
Historia zaprezentowana w filmie zaczyna się w momencie, gdy przedsiębiorstwo obuwnicze Nike, mówiąc delikatnie, nie radzi sobie najlepiej. Większość światowego rynku obejmuje konkurencyjna firma Adidas i nic nie wskazuje na to, by taki stan rzeczy miał się zmienić. Poznajemy przy okazji głównego bohatera filmu, którym jest Sonny Vaccaro (w tej roli Matt Damon), zapalony miłośnik ligi NBA i znawca marketingu. Zostaje on zatrudniony przez prezesa Nike, Phila Knighta (Ben Affleck), by zmienił firmą kojarzącą się jednoznacznie z joggingiem na ważnego gracza na rynku butów koszykarskich. Wbrew radom i opiniom innych postanawia on postawić wszystko na jedną kartę i nawiązać współpracę z młodym wówczas Michaelem Jordanem, by dokonać marketingowego przełomu: pierwszej linii obuwia sportowego sygnowanej nazwiskiem znanego sportowca. Problem jest jeden i to istotny: amerykański koszykarz nie chce z nim rozmawiać. Rozpoczyna się mordercza walka o zainteresowanie przyszłej światowej gwiazdy NBA, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a upór, zaangażowanie i dążenie do celu grają główną rolę.
Jak już o głównych rolach mowa, to warto się im przyjrzeć, bo w moim odczuciu to najlepszy element tego filmu. Zaskakuje tutaj głównie Matt Damon, który zdążył nas przyzwyczaić do nieco bardziej „aktywnych” postaci w filmach pokroju Ocean’s Eleven czy serii o Jasonie Bournie. Tym razem prezentuje nieco inny typ bohatera niż ten znany szerokiemu gronu. Z wielkim piwnym brzuszkiem, delikatną siwizną i niechęcią do biegania tworzy postać, która dużo bardziej niż na aktywności fizycznej skupia się na sztuce perswazji i improwizowaniu. Jest to protagonista, który nie boi się wychodzić ze swojej strefy komfortu oraz walczyć o swoje racje. Poza tym postać Sonny’ego naprawdę wzbudza sympatię u widza i ciężko nie lubić tego bohatera. Jest to miła odskocznia, gdyż w historiach tego typu, gdzie mamy biograficzną historię człowieka, który w przemyślany sposób buduje swoją pozycję w świecie wielkich przedsiębiorstw, zwykle przychodzi nam się zmierzyć z krętaczami, dwulicowym oszustami i manipulatorami. Oczywiście mam świadomość, że antybohaterowie są najczęściej znacznie ciekawi, ale moim zdaniem tu leży sukces Matta Damona. Z tak pozornie prostej i do bólu pozytywnej roli stworzył naprawdę ciekawy obraz człowieka sukcesu.
Reszta filmowej obsady nie odstaje jakością od Damona. Czuć pewną rywalizację między nimi, co oczywiście jest moim zdaniem dobre. Wszyscy dają sto procent swoich możliwości aktorskich, na co pozwala mi sam scenariusz. Drugoplanowe postacie są tutaj bardzo dobrze napisane i każda posiada w sobie coś charakterystycznego, że po skończonym seansie będzie można bezproblemowo zrobić ranking ulubionych postaci. Problematyczne może być jednak to, kogo umieścimy na pierwszym miejscu. W mojej osobistej klasyfikacji bezsprzecznym numerem jeden jest rola, w którą wcielił się sam reżyser, czyli Phil Knight. Ben Affleck prezentuje nam w zasadzie jeden z najbardziej stereotypowych wizerunków prezesa wielkiego przedsiębiorstwa. Pracujący w wielkim biurze, ubierający się w ekscentryczne ciuchy i wożacy się drogim winogronowym (tak, jest taki kolor) autem, ucieleśnia wszystkie cechy bogatego biznesmana. Nie można na tę kreację nie patrzeć z lekkim uśmiechem i nutką ironii. Co jednak jest najciekawsze to fakt, że nie jest to przykład bezdusznego szefa. Phil Knight, jak na kogoś mocno oderwanego od problemów szarego człowieka, jest niezwykle ludzki i empatyczny, i naprawdę zależy mu na dobru swojej firmy.
Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o postaci wokół której orbitują wszystkie wątki filmu, a więc o samym Michaelu Jordanie. Na początku tego artykułu zadałem pytanie: czy dostałem to, czego się spodziewałem? Odpowiedź brzmi: Nie! Czy to dobrze? Jak najbardziej TAK! Idąc do kina miałem nadzieję zobaczyć kolejną produkcję z typu filmów, które lubię, a więc historię o najważniejszych jednostkach wielkich przedsiębiorstw, które wynoszą swój produkt do pozycji, którą znamy obecnie. Chociaż pozorne Air o tym jest, to tak naprawdę jest to film o Michaelu Jordanie. Sama postać przyszłej legendy NBA zresztą pojawia się parę razy na ekranie, ale nigdy nie widzimy jej twarzy, co uważam za bardzo dobrą decyzję kreatywną twórców. Bałem się najbardziej, że będziemy mieli do czynienia z odmłodzonym komputerowo wizerunkiem amerykańskiego koszykarza (trend, który, według mnie, jest niestety co raz bardziej obecny w rozrywkowym kinie), ale tak się na szczęście nie stało. Pozostałe postacie w zasadzie opisują Jordana jako najwspanialszego sportowca w dziejach NBA, osobę, która łamie prawa fizyki, pobija wszelkie możliwe rekordy i jest wyjątkowa na tle innych. Cofamy się w tym filmie do jego niepozornych początków, ale jesteśmy za każdym razem uświadamiani, że najlepsze czasy są jeszcze przed nim. Można uznać, że ten tytuł to trochę laurka dla tego koszykarza, z uwagi na pompatyczne i górnolotne słowa, jakimi jest on opisywany, ale moim zdaniem tutaj to pasuje. Michael Jordan jest obecnie postacią pomnikową, na którą nie patrzy się już jak na normalnego człowieka i Air znakomicie to oddaje. Umieszczenie historii trochę z boku, z perspektywy ludzi, którzy go otaczali, dała prawdopodobnie najlepszy biograficzny film o tym wybitnym graczu Chigaco Bulls.
Mogę ten film polecić na pewno każdemu fanowi Michaela Jordana oraz złotych czasów ligii NBA. Mam wrażenie, że osoby, które nie są mocno powiązane z amerykańską koszykówką, a ich jedyny związek z legendami tego sportu to ponowne odtwarzanie z kasety VHS Kosmicznego meczu w czasach dzieciństwa, również będą zadowolne. Moim zdaniem się nie zawiedziecie, a przy okazji możecie się nawet dobrze bawić i nie żałować wydanych na bilet pieniędzy.
Autor: Bartłomiej Misiuda
PS: Zupełnym przypadkiem oglądałem ten film w butach Adidasa. Może powinienem pomyśleć o zmianie obuwia…