RATUJMY WIELORYBY! – MOJE WRAŻENIA PO SEANSIE FILMU „AVATAR: ISTOTA WODY”
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 23 grudnia 2022
Przygotowania do świąt ruszyły pełną parą? Sprzątacie swój pokój? Ubieracie choinkę? Lepicie pierogi? Mimo że czas bożonarodzeniowy trwa tak krótko, to okres przygotowawczy należy do najbardziej intensywnych. Zatrzymajcie się na chwilę i pamiętajcie, że nie wszystko musicie zrobić. Będzie i tak dobrze, jeśli ten czas spędzicie w gronie najbliższych. W przerwie od obowiązków zapraszam do lektury mojej recenzji, a dotyczyć ona będzie filmu, który niedawno zawitał na ekrany naszych kin i do tej pory wypełnia po brzegi sale. Zanurkujcie razem ze mną w głębiny odległej planety Pandory!
Czekaliśmy długo, bo aż 13 lat, na premierę kontynuacji hitu roku 2009, jakim był pierwszy Avatar. Dobrze pamiętam ten dzień, pomimo tego, że byłem wtedy dzieckiem. Dużo wtedy się mówiło o technologicznej rewolucji, niesamowitych efektach komputerowych i przełomowym wykorzystaniu 3D. Niewiele z tych rzeczy wówczas rozumiałem, jednak już wtedy byłem pod wrażeniem tego, że można, zakładając tylko jakieś dziwne okulary, ujrzeć postać filmową, która na moich oczach wychodzi z ekranu. Po latach, gdy obejrzałem ten film, już będąc świadomym widzem, zaznajomionym również z technikami używanymi przez specjalistów od efektów specjalnych w kinie, mogłem jeszcze bardziej docenić wpływ, jaki on wywarł na współczesnym kinie. Może niewiele osób wie, ale film Jamesa Camerona z 2009 roku przyczynił się do szybkiej i gwałtownej cyfryzacji kin na świecie. Przez to, że tak wiele widzów chciało zobaczyć tę produkcję w takiej formie, w jakiej chciał reżyser, to wiele sal kinowych musiało się zaopatrzyć w specjalne projektory. Sequel miał rozwijać użyte wcześniej technologie, a nawet zaoferować coś więcej, rozszerzając świat, który zrodziła wyobraźnia Jamesa Camerona. Jak oceniam efekt?
Na temat fabuły filmu Avatar: Istota wody nie będę się zbytnio rozpisywał. Nie z powodu tego, że najnowsze dzieło reżysera Titanica przepełnione jest jakimiś wyjątkowymi zwrotami akcji, których zdradzenie zepsułoby przyjemność z seansu. Tak naprawdę jest wręcz przeciwnie. Historia przedstawiona w filmie jest banalnie prosta. Scenariusz (który miał aż trzech autorów!) zawiera wiele klisz i schematów znanych nam z typowych produkcji z Hollywood. Pierwsza część była dosyć często określana jako Pocahontas w kosmosie, natomiast kontynuację trudno przyporządkować do jednego konkretnego dzieła filmowego. Jest to raczej mieszanka najbardziej znanych motywów i wątków z podręcznika dla początkujących scenarzystów. Mamy tu opowieść o rodzinie, która przez ucieczkę przed łaknącym zemsty wrogiem poznaje prawdę o sobie, wzmacniając swoje relacje. Antagonista jest też zresztą mocno karykaturalny (ale do gry samego Stephena Langa nie mam żadnych zastrzeżeń), a postacie poboczne są tak słabo nakreślone i mało charakterystyczne, że trudno je odróżnić spośród reszty niebieskich humanoidalnych istot. Sam film nie ma ambicji, aby wyznaczać nowe szlaki w prezentowaniu historii, nie zachwyca pomysłami fabularnymi, a w swojej generyczności jest nawet czasami przytłaczający. Oczywistością jest, że na tego typu filmy nie idzie się ze względu na ambitną treść, jednak według mnie 13 lat tworzenia dzieła to na tyle długi okres, że można by się po nim spodziewać lepszego scenariusza. Co zatem wyszło?
Było trochę gorzkich słów na początek (ale – według mnie – było to konieczne), więc teraz mogę przejść już do pozytywów, a jest ich moim zdaniem wiele, zwłaszcza jeśli chodzi o techniczną część filmu. Do pokazania postaci Na’vi, czyli inteligentnych istot zamieszkujących Pandorę, Cameron użył technologii performance capture, która (dla tych niewtajemniczonych) polega na przechwytywaniu ruchu aktorów, do których przytwierdzone są specjalne czujniki, a następnie w komputerze są dodawane efekty. W ten sposób mamy do czynienia ze swego rodzaju zaawansowanym digital make-upem. Oczywiście, użycie samej techniki przez reżysera nie jest czymś nowym w kinie (była ona używana już wcześniej), jednak to właśnie tutaj po raz pierwszy na taką skalę udało się zrealizować ją pod wodą. Efekt jest również znacznie lepszy. Wierzymy, że tak naprawdę te postacie tam są i nie odnosimy w żaden sposób wrażenia sztuczności. Moim zdaniem raczej pewniak, jeśli chodzi o Oscara za efekty specjalne.
Wizualnie film jest przepiękny i przywodzi na myśl najlepsze filmy dokumentalne o podwodnych stworzeniach z przyrodniczych kanałów telewizyjnych (na czele z National Geographic, Discovery czy Animal Planet). Czasami mamy do czynienia ze scenami, które w żaden istotny sposób nie wpływają na fabułę, ale chcemy je oglądać, by podziwiać florę i faunę, wymyślonej przez Camerona, Pandory. Nie ukrywam, że wolałbym, by twórca tej franczyzy skupił się wyłącznie na tworzeniu nowych światów i rozwijaniu efektów specjalnych, niż na opowiadaniu historii, które w zasadzie stanowią tylko pretekst do pokazywania tego, co pozornie niemożliwe… Miałem jednak mówić o pozytywach. Pisząc o Avatarze, nie można nie zahaczyć o temat 3D. Mam wrażenie, że jak w wielu filmach ta forma oglądania filmu jest jedynie sposobem, by wydrzeć z naszego portfela trochę więcej pieniędzy, tak tu czuć, że wersja trójwymiarowa filmu jest tą domyślną. Nie służy ona jedynie dostarczeniu rozrywki, np. wychodzącą strzałą z ekranu, tylko ma znacznie większe uzasadnienie. 3D w najnowszym dziele Jamesa Camerona wzmacnia nasze doznania zmysłowe i potęguje wrażenia z seansu. Stajemy się częścią prezentowanego świata i uczestnikami wydarzeń. Chciałbym jeszcze raz wrócić na salę kinową tylko dla tych paru chwil spędzonych pod powierzchnią wody, by podziwiać z bliska tak realnie wyglądające morskie stworzenia.
Jeszcze na koniec parę słów o przesłaniu tego filmu. Oczywiście na końcu mamy morał o tym, czym jest rodzina i jak powinni się traktować poszczególni jej członkowie, ale tak naprawdę sądzę, że głównym komunikatem autora tej produkcji było zwiększenie wśród widowni świadomości na temat zwierząt żyjących w wodzie. Widziałem to najwyraźniej w scenach polowań na „kosmiczne wieloryby”. Reżyser daje nam do zrozumienia, byśmy byli wrażliwi na krzywdę istot, które przecież nie zasługują na takie cierpienie i powinniśmy się temu przeciwstawić. O ile ten przekaz mi się podoba, to czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby zrealizowanie filmu dokumentalnego o prawdziwej morskiej faunie? Z drugiej strony, czy na taki film biegłyby tłumy, tak jak na najnowszego Avatara? Na to pytanie nie znam jednoznacznej odpowiedzi, ale być może Wy je znajdziecie, kupując bilet na seans. Zachęcam Was do wybrania się na to niezwykle intrygujące dzieło do kina, gdyż tylko tam będziecie mogli w pełni je odbierać (seans w domowym zaciszu na laptopie mija się z celem, zostanie Wam tylko średniej jakości historia). Tak jak Jim Cameron zapewniał, tak dobrze zaanimowanej wody nie widzieliście nigdy wcześniej w historii kinematografii!
Ja natomiast już zupełnie prywatnie, chciałbym wszystkim czytającym ten artykuł życzyć Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Zdrowia, szczęścia i radości! Widzimy się następnym razem już w styczniu!
Bartłomiej Misiuda
PS: Byłbym zapomniał o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Co to zwiększonej liczby klatek, to nie raziło mnie ona w jakiś znaczący sposób. Użycie jej likwidowało tzw. efekt rozmycia, który jest trochę przekleństwem 3D, ale czasami, w niektórych scenach, przez zbyt szybkie poruszanie się postaci na ekranie, miałem wrażenie oglądania cutscenki z gry komputerowej. To tyle ode mnie ;)