Powrót do klasyki (i wielkich robotów) – „Neon Genesis Evangelion”
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 3 marca 2023
Neon Genesis wielkim animcem był. Dość powiedzieć, że kojarzył się każdemu i każdej fance medium, szczególnie jeśli zaczynali swoją przygodę w końcówce lat 90. lub na początku lat 2000. Evangelion zrobił rzecz niebywałą – spodobał się także malkontentom i przeciwnikom mangi i anime. Jego pełna symboliki i ciężkich tematów historia na stałe zmieniła patrzenie o „chińskich bajkach”, a duża dawka przemocy i krwi ewidentnie udowadniania, że nie jest to bajka dla dzieci. Do dziś dziedzictwo kulturowe tego tytułu powoduje nostalgię u starszych odbiorców, a nawet wśród osób kompletnie niekojarzących anime istnieje szansa na rozpoznanie tego konkretnego tytułu.
Evangelion redefiniował także podejście do popularnego niegdyś gatunku mecha, wplatając do politycznych spisków, motywów religijnych i dramatu postaci wielkie roboty, i spinając to wszystko w 26 odcinkową historię z finałem, którego efekt spolaryzował fanów i zaowocował powstaniem po latach alternatywnych zakończeń w postaci filmów.
To rzekłszy – Evangelion leżał na mojej animowej kupce wstydu od blisko 4 lat. Leżałby zapewne dłużej, gdyby nie beznadziejny obecny sezon, który skłonił mnie po ponowne sięgnięcie po tego klasyka.
Jak matkę kocham, Schinji, właź do tego nieszczęsnego robota
Opowieść obserwujemy z perspektywy Schinjiego Ikariego, który jest tu największym problemem. Powiem wprost – jak lata temu zobaczyłem i przemęczyłem 1. odcinek z tym bohaterem, tak nie chciałem wracać. Wszystko dzięki niemu. Schinji jest jedną z najgorszych postaci w popkulturze w ogóle. Cała jego egzystencja polega na użalaniu się nad sobą i poszukiwaniu akceptacji u innych, co ma wypełnić pustkę po braku umiejętności samoakceptacji.
W teorii brzmi dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że autor chciał oddać uczucia osoby dotkniętej depresją. Niemniej sprawia to, że Schinji jest postacią, która denerwuje przez cały seans. Nie dostajemy żadnego rozwoju i jak zaczynamy z jęczącym i bezużytecznym bohaterem, to tak samo kończymy. I wiem z doświadczenia, że w anime da się zrobić temat depresji czy stresu pourazowego dobrze co uwodniły m.in. Stain’s Gate, Puella Magi Madoka Magica i Welcome to the N.H.K. Evagelion po prostu robi z Schinjiego nudnego, bezbarwnego protagonistę, którego wszystkie decyzje są pozbawione motywacji, o rozwoju osobowym nie wspominając.
Postacie poboczne na szczęście nieco ratują całość. Zarówno Asuka, jak i Misato muszą zmierzyć się z przeszłością i skonfrontować się ze swoimi traumami z różnymi skutkami. Ojciec protagonisty jest jedną z najokrutniejszych figur rodzica i ciekawie jest obserwować go jako zimnego i wyrachowanego geniusza, niedbającego o syna. Nie wszystkie tu wymienione wątki mi się podobały, lecz przynajmniej były jakieś, wywoływały różne emocje w przeciwieństwie do stałej niechęci wiążącej się z obserwowaniem protagonisty. Zespół tych jednocześnie pełnych problemów i traum jednostek buduje toksyczną sieć relacji, w której centrum jest Schinji.
Anioły vs Roboty
Na szczęście całość serialu przez większą część seansu ciągnie fabuła. W świecie, w którym doszło do kontaktu z bytami nazywanymi aniołami, ludzkość zagrożona wyginięciem używa mechów Ev do walki z najeźdźcą. Pilotami są dzieci, pośród których jest także Schinji.
Plusem jest przede wszystkim tajemnica wiążąca się z aniołami, przepowiednią oraz rozgrywającymi się w tle politycznymi machinacjami (w które zamieszany był ojciec bohatera). Te elementy wraz z mroczną i momentami krwawą wręcz stylistyką przyciągały mnie do ekranu. Dodając do tego unikalny zakorzeniony w Biblii symbolizm i fatalistyczny momentami wydźwięk serii otrzymywaliśmy produkt unikalny. Łączący religię, filozofię psychologię, dramat oraz akcje.
Wraz z kolejnymi odcinkami mnożyły się pytania i rozszerzało tajemnicze LORE tego świata, aż do punktu kulminacyjnego, który nie dostarczył satysfakcjonujących konkluzji do wcześniej zbudowanych wątków. Zakończenie, które spolaryzowało fanów, było dla mnie po prostu średnie. Może to wina faktu, że obejrzałem już wiele okropnie zakończonych anime, ale tu nie czułem aż takiego oburzenia. Nie byłem jednak zadowolony, moim głównym zarzutem było to, że seria praktycznie porzuciła większość przedstawionych i zbudowanych wcześniej tajemnic. Kim są aniołowie, cel Seele, o co chodziło z Lilith i Adamem. Nic. Zero. Null.
I tak wiem, że te kwestie zaadresowane są w filmach, ale serial kompletnie je zignorował. Szczerze nie wymagałem całkowitych wyjaśnień, nawet wolałbym, żeby pozostawiono część tajemnic, ale urwanie wszystkich wątków i pospieszne zamiecenie ich pod dywan, by lecieć do finału, było ogromnym minusem.
Sam ostatni odcinek wykorzystujący wiele wyświechtanych już w swoim czasie motywów był bardzo niezręczny, jednak doceniam jego unikalność i być może uodporniłem się na zażenowanie po odcinku, w którym Schinji i Asuka musieli synchronizować swe ruchy w tańcu, by pokonać anioła (serio, serio, swoją drogą z cringu zaciskałem zęby). Ogółem tempo serialu było moim zdaniem nieco nierówne. Zaczynaliśmy od dramatu rodzinnego, relacji Schinjiego z ojcem i opiekunką, by przejść do schematu proceduralnego typu potwór tygodnia, gdzie pojawiał się nowy anioł, z którym trzeba było walczyć, by następnie wrzucić do kotła motywy intryg politycznych i zakończyć na filozoficznych rozmyślaniach zakorzenionych w psychologii.
Fly Me to the Moon
Pomimo że nie jestem fanem stylu graficznego charakterystycznego dla starszych anime, doceniam unikalny i dziś kultowy deseign mechów w tej serii. Ciekawie prezentują się także aniołowie, których wizerunki paradoksalnie są bardzo bliskie ich biblijnym odpowiednikom, niesprecyzowane kształty, zamiast cherubinków ze skrzydełkami z pewnością dodają tej serii klimatu.
Należy też poświęcić kilka słów wizerunkom samych postaci, szczególnie Asuki i Rei, które są znane z jednych z najwcześniejszych waifu wars. Ja opowiadam się po jedynej słusznej stronie. Tylko Misato.
Same kwestie graficzne oceniałbym na plus nawet mimo bycia stosunkowo rezerwowym względem starszych szat graficznych animacji i kresek, więc jeśli podobnie jak ja preferujecie nowe wersje, to powinniście być bezpieczni.
Schinji dalej nie wlazł do robota
Nie ma się co oszukiwać – jeśli lubicie anime i śledzicie je od jakiegoś czasu, pewnie ten serial już oglądaliście. Jeśli jednak Neon Genesis Evangelion jest jeszcze przed wami lub tkwi na waszych półkach wstydu, to uważam, że warto dać mu szansę, jeśli lubicie mecha, opowieści pełne symbolizmu lub chcecie zobaczyć, dlaczego w historii anime tytuł ten zapisała się jako dzieło historycznie ważne.
Nie polecam jednak zmuszać się do seansu, tylko dlatego, że wstyd nie znać tej produkcji. Gdy będziecie przeżywać katusze, patrząc na Schinjiego lub wmawiać sobie, że dostaniecie odpowiedzi na nurtujące was pytania, lepiej dać sobie spokój. I nie czuć się winnym odpuszczając ten klasyk. Gdybyście jednak chcieli spróbować Evangeliona, znajdziecie na Netflixie.
Wam życzę miłego seansu, a sam niedługo przez braki w premierach znów sięgnę po coś ze swojej listy tytułów odkładanych na święte nigdy.
Patryk Długosz