OSWAJANIE WIOSNY PO AJURWEDYJSKU. ROZMOWA Z NINĄ CZARNECKĄ (BLIMSIEN)
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 5 kwietnia 2023
Miesiąc temu, a dokładniej 8 marca 2023 roku, dzięki Wydawnictwu Znak światło dzienne ujrzała książka „Rześko. Najbardziej zmysłowy poradnik osiędbania”. Jej autorką jest Nina Czarnecka (znana jako Blimsien) – miłośniczka ajurwedy i twórczyni internetowa. Z racji tego, że jej najnowsza publikacja dotyczy okresu wiosenno-letniego, zapytałam ją o kilka porad, jak przeżyć ten czas bardziej świadomie i lepiej zrozumieć ajurwedyjskie podejście do życia.
Paulina Gandor: Jak wyjaśniłaby Pani osobie kompletnie niezaznajomionej z tematem, czym właściwie jest ajurweda?
Nina Czarnecka: Powiedziałabym, że jest czymś więcej, ale najszybciej powiedzieć, że to medyczny system pochodzący z Indii, który ma już ponad 5 tysięcy lat, i że jest podobna do tradycyjnej medycyny chińskiej, która w Polsce jest powszechniejsza. Prawie każdy wie, że TCM to jakieś ziółka, ćwiczenia, zalecenia, akupunktura. No to z ajurwedą jest podobnie, ale używa się innych narzędzi i mówi się innymi symbolami. Powiedziałabym też, że ajurweda to język opisujący świat i mechanizmy jego działania – jest ponadczasowa i uniwersalna, jeśli rozumie się jej logikę, a nie tylko wkuwa na pamięć regułki. Tak przynajmniej ja to widzę.
P: Jak rozwijała się Pani przygoda z tą nauką? Kiedy ją Pani odkryła i zaczęła wprowadzać do swojego życia?
N: Ajurweda krążyła wokół mnie od lat, ponieważ jestem córką nauczycielki jogi. Ajurweda i joga wywodzą się z tej samej tradycji i nazywane są siostrami. W moim domu praktykowało się jogę, ale ajurwedy już nie. Była wtedy bardzo mało znana w Polsce. Pierwszy kontakt, o którym mogłabym powiedzieć coś więcej, to teksty dr Preeti Agrawal ukazujące ajurwedyjskie spojrzenie na medyczne problemy w miesięczniku Zwierciadło. Fascynowało mnie to, ale odrzucała mnie skomplikowana terminologia i nie czułam wtedy, że ajurweda mogłaby odpowiedzieć na moje problemy, a co dopiero, że mogłabym przez jej pryzmat patrzeć na współczesny świat. To się zmieniło dopiero kiedy przypadkiem (robiąc materiał) trafiłam na konsultację ajurwedyjską. Niektórzy czują się tak po diagnozie psychiatrycznej, a ja poczułam wielką ulgę po tej ajurwedyjskiej. Zaczęłam rozumieć siebie. Zafascynowało mnie to tak bardzo, że pożerałam wszystkie dostępne materiały, ale one nie chciały zamienić się w wiedzę. Zaczęłam więc robić kursy, skończyłam szkołę ajurwedy, a nawet na warsztatach uczyłam się diagnozy z pulsu, języka, masażu ajurwedyjskiego i gotowania. Chciałam się uczyć u Polaków, bo mnie interesuje, jak poprzez ajurwedę mogę rozumieć siebie w swoim kontekście kulturowym, korzystać z lokalnych składników czy ziół. Teraz jednak rozważam również naukę w Indiach. Można powiedzieć, że pod tym względem jestem nienasycona. Najbardziej jednak interesuje mnie profilaktyka chorób i psychologia. Jak dobrze żyć zanim się zachoruje, jak mądrze dbać o siebie – to moje zagadnienie.
P: W niedawno wydanej książce „Rześko” pojawia się wiele terminów, które mogą wymagać pewnego objaśnienia, jednak mam wrażenie, że kluczowym spośród nich są dosze. Czym one właściwie są, jak je zrozumieć i sprawdzić u siebie?
N: Dosze możemy porównać do koncepcji sangwinika, choleryka i melancholika, ale one opisują nie tylko temperament i usposobienie, ale także ciało, predyspozycje do chorób, właściwości. Według ajurwedy wszystko na świecie składa się z 5 elementów (należy rozumieć je symbolicznie) i są to eter, pustka, ogień, woda oraz ziemia. Elementy te łączą się w 3 dosze, które mają swoją charakterystykę. Nazywają się pitta, kapha oraz vata. Możemy przez ich pryzmat patrzeć na świat, na przykład dostrzec, że sucha i zwinna vata, która składa się z pustki i powietrza może oznaczać zarówno wiatr, kreatywny umysł, jak i osteoporozę. Zmienność nastroju i lękliwość: zwinnego, szybkiego i eterycznego kolibra i suche, jesienne liście. My też mamy te dosze w sobie – mogą dotyczyć elementów naszego ciała lub umysłu. Wszyscy mamy każdą z nich w sobie, ale wymieszane w różnych proporcjach. Zazwyczaj ciężko jest precyzyjnie samodzielnie ocenić „jaką doszą jestem”, bo mamy małą grupę badawczą, by zdecydować, czy moje paznokcie są duże czy małe, miękkie czy sztywne itp. Możemy spróbować z testem w Internecie lub iść na konsultację do lekarza lub praktyka ajurwedy.
P: W tytule zarówno Pani poprzedniej, jak i najnowszej książki pojawia się słowo osiędbanie. Co się pod nim kryje?
N: Faktycznie propaguję je już od około 7 lat. Wtedy jeszcze idea self care nie była rozpowszechniona, mało mówiło się o zdrowiu psychicznym, dbaniu o ciało innym niż poprzez upiększanie go (dziś ten aspekt stał się bardzo czarno-biały). Kobieta zadbana to była babeczka z okładek kolorowych pism, a te pisma były o tym, jak sprostać wyśrubowanym wymogom społeczeństwa. I to bycie zadbaną było raczej o paznokciach, fryzurze, makijażu i modzie. A ja chciałam, żeby było o profilaktyce, budowaniu poduszki finansowej, duchowości, relacjach. Myślę, że dziś wszyscy już mają self care po dziurki w nosie, bo stał się kolejnym towarem – jak i siostrzeństwo. Z drugiej strony nadal jest potrzebny, tylko zmienia się chyba ten moment WOW. Te 7 lat temu, powiedziałabym, że przełomowe było mówienie, że ważne jest dbanie o zdrowie psychiczne, że pójście po pomoc to nie znaczy, że „jest się świrem”, to było odstygmatyzowywanie tego tematu. Teraz z kolei to chyba byłoby o relaksie, zmianie podejścia do pracy, wychodzenia z kultu zapi*przania. Z zainteresowaniem przyglądam się, jak nasze potrzeby się zmieniają i co wnoszą w osiędbanie kolejne generacje.
P: Czy ma Pani jakieś sposoby radzenia sobie z wiosenną zmiennością pogody? W książce wymienione zostało wiele rytuałów, czy któryś z nich uważa Pani, że jest szczególny do polecenia na początek przygody z ajurwedą i bardziej świadomym życiem?
N: Dbanie o rytm dobowy! Im więcej wokół się zmienia, tym bardziej pilnowałabym stałych pór chodzenia spać i wstawania, jedzenia i wieczorów służących wyciszeniu. Dla mnie przy tej zmienności ważna jest też chwila na duchowość lub autorefleksję. Pisanie w dzienniku, posiedzenie w ciszy, praktyka oddechowa – to moje praktyki, które pozwalają mi zachować minimum stałości w zmiennej wiosennej aurze.
P: Jakie książki inspirują Panią do życia, tworzenia i podążania tą ajurwedyjską ścieżką?
N: Paradoksalnie nie są to książki o ajurwedzie. Ajurwedę mogę zobaczyć w innych książkach, na TikToku, podczas oglądania filmów. Właściwie z nich czerpię największą inspirację i to też najbardziej przemawia do moich odbiorczyń. Podałam tu definicję doszy vata i zakładam, że mogło być to równie interesujące dla czytelników, co dla mnie kiedyś. Ale jeśli powiem, że gwiazdy z Klubu 27, czyli nieszczęśnicy, którzy mieli furę twórczej energii, wielką wrażliwość, ale nie umieli regulować swoich emocji i popadali w spiralę samozniszczenia mieli prawdopodobnie dużo vaty w sobie, albo, że vata i ADHD się łączą, wtedy wszyscy mają: AAAA, to o to chodzi! To jest dla mnie najbardziej inspirujące, to mnie interesuje i pociąga.
P: Tworzy Pani niezwykle pozytywną przestrzeń w polskim Internecie, co widać choćby po odzewie w mediach społecznościowych. Jest blog, Instagram, od niedawna również podcast na Spotify („Rurki z kremem”). Jak udaje się Pani balansować ajurwedyjskie życie z taką działalnością?
N: Nie jest to trudne. Mam w sobie sporo vaty, więc potrzeba wyrażania siebie, swoich wizji, wartości, opowiadania o moim świecie wewnętrznym jest dla mnie naturalna. Jestem także mocno introwertyczna i takie łączenie się z dużą ilością ludzi, ale bez wychodzenia z domu i w bezpieczny dla mnie sposób bardzo mi odpowiada. Prywatnie utrzymuję regularny kontakt ze ścisłym i raczej niezmiennym od lat gronem przyjaciół, więc działalność w internecie pozwala mi jednocześnie dyskutować z ludźmi na interesujące mnie tematy, nie zamęczać nimi bliskich i pozostać domatorką. Oczywiście, to problematyczne, gdy praca zlewa się z życiem prywatnym. Staram się powoli coraz mocniej te dwie rzeczy rozgraniczać i mieć czas tworzenia i wychodzenia do świata, ale balansować go byciem solo, spacerami, milczeniem, czytaniem, opieką nad zwierzętami i roślinami i czasem z rodziną. To całkiem udany przepis na życie w zgodzie z ajurwedą. :)
P: W ramach podsumowania chciałam poruszyć jeszcze wątek, który bardzo spodobał mi się zarówno w książce, jak i w jednym z ostatnich podcastów. Gdyby mogła Pani opisać, co znaczy „jeść życie małymi łyżeczkami” oraz w jaki sposób wprowadzać tę zasadę do codzienności?
N: W jakiś przedziwny sposób uwierzyliśmy, że żeby mieć miłe i satysfakcjonujące życie trzeba ćwiczyć jogę na Bali, mieć wielki dom, męża i trójkę dzieci, Thermomixa, markową torebkę, napisać 15 książek albo przynajmniej być wysoko w korporacyjnym szczeblu. Ciągle gonimy za „więcej, mocniej, szybciej”. I ciągle czujemy coraz więcej pustki. Oczekujemy ekstatycznego szczęścia jak z podróżniczego vloga z najpiękniejszych zakątków świata. To frustrujące. Wierzę, że znacznie lepiej jest codziennie robić miejsce na te małe, osiągalne rzeczy w życiu, które sprawiają, że ono jest dla nas piękne i warte celebrowania. Kawa z ukochaną osobą, świeże kwiaty w wazonie, piękno łąki, zaobserwowanie wschodzącego księżyca, mruczenie ukochanego kota, dobra książka. To jest dla mnie sposób na wychodzenie z kultury zapi*przania. Uważność na te małe rzeczy, które finalnie może są najważniejsze. Kiedy to piszę, rzucam okiem na budkę lęgową, w której zadomowiły się szpaki. Co chwila jakiś przylatuje z gałązką. To jest dla mnie jedzenie życia małą łyżeczką i zadowolenie z każdego kęsa.
Wywiad: Paulina Gandor