Janek w poszukiwaniu siebie
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 5 kwietnia 2020
Recenzja płyty Otsochodzi – ,,2011″
Otsochodzi, znany również po aliasem Młody Jan, był swego czasu jedną z najlepiej rokujących postaci na polskiej scenie hip-hopowej. Przekonywał niesamowitym luzem i truskulową przewózką na debiutanckim Slamie. Potem zniechęcił do siebie część staroszkolnej widowni Nowym Kolorem, ale za to zyskał ogromną rzeszę nieco młodszych fanów. Nie było gimbusiarskiej ustawki w 2017 bez lecących z głośników tytułowego Nowego Koloru z gościnnym udziałem Taco Hemingwaya albo chwytliwego Nie/nie.
Opisuję ten skrót jego sukcesu, aby nakreślić, jak kariera Janka w przeciągu jakiegoś roku drastycznie poleciała w dół. Poprzedni album Miłość nie dorastał do pięt żadnemu z poprzedników, ale przynajmniej miał parę naprawdę fajnych, niekiedy wręcz genialnych numerów. Takie bangery jak Wordlwide czy Sezon ze znakomitymi gościnkami Schaftera i Tego Typa Mesa to świetne utwory, które jednak ginęły w dość nijakiej trackliście, pełnej kombinowania i szukania jakiejś nowej ścieżki, rozciągniętej gdzieś między nową szkołą a chillowym r’n’b.
I tak oto dochodzimy do najnowszego materiału, czyli 2011, który już na poziomie singli nie zapowiadał mi się jakoś szczególnie imponująco. Zaczęło się od wypuszczonego już prawie rok temu Mów, które było bardzo generycznym trapowym singlem, z bitem aż do bólu przypominającym Sicko Mode Travisa Scotta oraz przekombinowanym outrem na innym bicie. Myślę, że najbardziej boli mnie w tej bardziej nowoszkolnej twórczości Janka korzystanie z w zasadzie tego samego patentu na refren, polegającego na bardzo wyrazistym, sylabizowanym wypowiadaniu powtarzalnych fraz. Na etapie Nie/nie było to jeszcze w jakiś sposób świeże i ciekawe, ale już na Miłości zrobiło się mocno męczące, a w Mów boli jeszcze bardziej.
Kolejne single pokazywały, że Otso nie do końca wie, na jaki kierunek się zdecydować. Mieliśmy więc Kevina z utrzymanym w stylistyce lo-fi bitem Sem0ra. O tej piosence nie można powiedzieć nic więcej niż tylko „przyjemna” i jest to jej główny problem. Janek zamyka się w chillwave’owej klatce i nie planuje wyściubiać z niej nosa ani na centymetr, idzie w dość bezpieczny tekst o niczym konkretnym i śpiewany refren, w którym oczywiście rymuje domu z domu, chociaż to jest akurat najmniejszy problem tego kawałka.
Kolejny numer to już kompletnie inna bajka, bowiem wracamy do wyświechtanej rapowej formuły w Oopsy Daisy z Young Igim. Dość przeciętny, buble-gumowy bit 2latefora (tego producenta serio stać na znacznie więcej, co pokazał produkując jedne z najlepszych podkładów na ostatnim albumie Tuzzy), okraszony jest do bólu wręcz przeciętnymi wersami obu panów. Ja naprawdę nie wymagam od rapowych tekstów w 2020 roku jakoś szczególnie dużo przesłania, ba, mogą być nawet głupkowate i kiczowate, o ile będą podane w ciekawej formie, która to zrekompensuje. Ale jednak rozpoczęcie bez żenady zwrotki od wersu Żuję huba buba mega long przekracza moim zdaniem pewne granice i zostawia słuchacza z konsternacją na twarzy, która nie chce przejść aż do końca numeru. Nie pomaga banalny, repetytywny refren, w którym tytułowa fraza jest rzucona kompletnie od niechcenia i nic nie znaczy.
Bardzo podobny przypadek do Kevina prezentuje kawałek Pada, również zamknięty w wygodnych chilloutowych ramach. Numer nieco ratuje dość everymanowy tekst, który bardzo kojarzy mi się z czasami Slamu. Mimo wszystko jednak nadal mi czegoś tu brakowało, jakiegoś luzu czy przewózki, które Jano miał za czasów pierwszej płyty. Pod względem flow czy zabaw głosem też nie ma tu nic ciekawego.
Całkowitym pokazem niezdecydowania muzycznego jest Warsaw Local Boy – niepasujący kompletnie do reszty albumu numer o punk-rapowym charakterze, nawiązującym chociażby do tego, co na Wyspach robi Slowthai. Sam w sobie jest to dość dobry singiel, który niestety przyjąłem z lekką konsternacją i poczuciem zagubienia. Co ten chłopak chce zrobić na tym albumie? Czemu każdy singiel jest nieco inny stylistycznie? Gdzie tu jest jakaś selekcja materiału?
Wrażenie to nie opuściło mnie podczas odsłuchu samej płyty – całe 2011 sprawia wrażenie kolejnego po Miłości rozdziału poszukiwania przez Janka swojej muzycznej drogi, próby odnalezienia równowagi pomiędzy luzem i oldschoolowością Slamu, a przebojowością i innowacyjnością Nowego Koloru. Jednocześnie Otso stara się cały czas dorzucić jakieś nowe elementy, więcej śpiewa i widać tu też pewne próby innowacyjności i stworzenia bardziej koncepcyjnych numerów. Świetnym przykładem będzie Wszystko co mam, bodaj najlepszy singiel z płyty. Gościnnie pojawiająca się Rosalie znakomicie dopełnia Janka na refrenie, a minimalistyczny bit AWGS daje radę. Zawodzi jednakże zwrotka Okiego, która choć bardzo dobra, to zdecydowanie za krótka i rzucona jakby od niechcenia. Tak dobry refren i ogólnie przemyślany vibe kawałka zasługują też na lepszy tekst, tymczasem Jano rzuca dość typową tyradę o graniu koncertów, zmęczeniu socjalizacją i tym, jak to twój ziomal nawet nie widział sum, które on ma teraz. Jedyne co się tu tekstowo wyróżnia to znakomity, minimalistyczny punchline o drogich melanżach.
Widać, że Otso ma na 2011 pomysły. Dobre pomysły. Niestety nie ma wiele ponad nie. Jasna koncepcja na ogólny klimat kawałków okazuje się jedynie fasadą, za którą kryje się tekstowa i patentowa powtarzalność. Potencjału masa, ale Jankowi brakuje konsekwencji i umiejętności, żeby go wykorzystać. Świadczy o tym chociażby dobór bitów, niesamowicie staranny, z paroma nieoczywistymi ksywkami. Bardzo dobrze sprawuje się AWGS, którego chwaliłem już za Wszystko co mam, ale uwagę zwraca też skrzące jazzowym samplem Mówią (2020) DJ-a Pstyka czy dynamiczne, skoczne $ Class Fleczera. Oprócz tego odstający od reszty albumu, housowy podkład do Domu produkcji Cat.Fincha albo skoczne, funkowe Czego?! wspomnianego już AWGS-a. Szkoda, że tak dobre, interesujące podkłady marnują się na wyraźnie zmęczonego i nie potrafiącego znaleźć sobie miejsca na scenie Otsochodziego. Patrzę z nadzieją w przyszłość i czekam na lepsze, bardziej ogarnięte materiały.
Tekst: Maciej Bartusik