Dlaczego wszyscy czekają na „Bridgertonów”?
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 12 czerwca 2024
W 2020 roku ludzie po raz pierwszy zakochali się w serialowej adaptacji serii powieści Julii Quin, wyprodukowanej przez Netflix – Bridgertonowie. Urywki odcinków zaczęły zalewać media społecznościowe, sceny być odtwarzane przez użytkowników i oczywiście wszyscy o tym rozmawiali.
Postanowiłam zagłębić się w temat, gdyż nie chciałam czuć się wykluczona z emocjonalnych dyskusji
o tym, czy będą razem, czy nie będą, kiedy będą, czy aktorzy do siebie pasują, czy nie pasują i wielu innych intrygujących kwestii. Nie pozostało mi nic innego: po szkole odpaliłam pierwszy odcinek. Po niespełna piętnastu minutach uznałam jednak, że wolę zadanie z matematyki. W ten sposób porzuciłam oglądanie i na własne życzenie wykluczyłam się z dyskursu. Byłam mocno zniesmaczona tymi piętnastoma minutami, od razu stwierdziłam, że serial jest głupi, a całe zainteresowanie zbędne. Premiera drugiego sezonu umknęła mojej uwadze przez zmagania maturalne, a ja dalej nie rozumiałam jego fenomenu.
Bridgertonowie ponownie nawiedzili mnie w tym roku – po raz pierwszy, gdy rozemocjonowana koleżanka opowiedziała mi jak to z mamą w kilka dni obejrzały dwa sezony, nie mogąc zejść z kanapy. Od razu przypomniało mi się to piętnaście minut męki i stwierdziłam, że to niemożliwe, a one po prostu musiały się bardzo nudzić.
W związku ze zbliżającą się premierą trzeciego sezonu dyskusja stawała się coraz żywsza, a presja coraz większa – pora na podejście drugie. Ponownie najgorsze było pierwsze piętnaście minut, tylko że tym razem wiedziałam, że muszę wytrzymać chociaż do końca pierwszego odcinka. Udało się. Po pierwszym… odpaliłam drugi, po drugim trzeci, a po trzecim uznałam, że przecież nie jest jeszcze tak późno i włączyłam czwarty – pierwsza połowa pierwszego sezonu za mną, druga była kwestią kilku dni. Stwierdziłam, że skoro to tak wciąga, to nie tykam tego przynajmniej do wakacji. Choroba szybko pokrzyżowała mój ambitny plan i nauka do sesji zamieniła się w oglądanie sezonu numer dwa
i pierwszej połowy sezonu numer trzy.
Dalej zastanawiałam się czemu to tak wciąga i skąd ten fenomen, tylko teraz zastanawiałam się dodatkowo, dlaczego sama dałam się tak łatwo zwieść.
Słabe dialogi, przewidywalna fabuła, powtarzalne schematy, często żenujące sceny, masa kiczu. Od pierwszego odcinka wiemy jaki będzie finał, a co jeszcze ciekawsze każdy sezon ma identyczną budowę, tylko podąża za innymi bohaterami, których znamy z poprzednich sezonów. Seria książek to nic innego niż typowy harlequin, osadzony na początku XIX wieku. Te wszystkie składniki brzmią jak przepis na najgorszy serial roku? No właśnie nie tym razem.
Opowieści tej nie można nazwać mianem historycznej, ponieważ mało ma ona wspólnego z realiami XIX wieku. Przede wszystkim kobiety nie były tak wyemancypowane, jak to pokazuje Netflix, równość rasowa to również tylko marzenie tamtych czasów. To po prostu opowieść współczesna osadzona
w cukierkowej alternatywnej rzeczywistości, okraszona hitami popowej muzyki w klasycznych aranżacjach.
Naszej uwagi wcale nie mają przykuwać błyskotliwe dialogi czy zgodność historyczna. Mamy angażować się w relacje, spotkania towarzyskie, gorące romanse, czy w końcu codzienne perypetie, które do tych gorących romansów prowadzą. Bridgertonowie to po prostu złapanie nas na najprostsze harlequinowe sztuczki: enemies to lovers, przemoczone koszule na umięśnionych męskich torsach, kobiety inne niż wszystkie, rozczarowanie, ból tęsknota, a na końcu wielka miłość (i, uwaga spoiler, sceny erotyczne). Dodatkowo wątek tajemnicy, plotki i swego rodzaju podwójnej osobowości rodem z Plotkary. Możliwość podglądania życia ludzi zamożnych, z wyższych sfer, których największym zmartwieniem jest to, jaką kreację założyć na wieczór, jak zauważa Tomasz Raczek – „Kardashianowie epoki regencji”.
Stąd nasuwa się prosty wniosek: po prostu kochamy śledzić życie innych, a najlepiej takie wolne od zmartwień, przepełnione intrygami, romansami i, jak widać, kiczem. Bridgertonowie to typowe guilty pleasure, bajka dla dorosłych, która kupuje nas swoim urokiem, pięknymi kostiumami, tanimi zagrywkami i oczywiście romansami. Czy daliśmy się zwieść produkcji, która raczej nic nie wniesie do naszego życia, poza odrobiną przyjemności – raczej tak. Czy ta odrobina przyjemności jest tego warta? No cóż, trochę cringe’u jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a jeśli chcielibyście choć na chwilę oderwać się od nudnej rzeczywistości, to opłaca się przenieść do cukierkowej krainy Bridgertonów.
Agnieszka Musiał