Właśnie gramy

Tytuł

Wykonawca


„Anioły w Ameryce” – recenzja spektaklu dyplomowego z AST

Autorstwana 3 listopada 2023

W obecnych czasach AIDS powodowane przez wirusa HIV wciąż stanowi temat tabu. Przekłada się to na strach przed badaniami, wstyd i lęk przed przyznaniem się do zarażenia, dlatego jestem szczęśliwa, że coraz otwarciem mówi się o tym w sztuce. Tym bardziej cieszę się z tego, że młode osoby starają się dalej przekazywać emocjonalne wartości związane z tym problemem. Ale co dzieje się wówczas z relacjami między ludźmi? To również stanowi istotny temat.

Nie będę owijać w bawełnę. Osoby studiujące na AST zaskoczyły mnie po raz kolejny. Anioły w Ameryce w reżyserii Michała Borczuch to sztuka, której każdy wątek pozostawia w umyśle istotną refleksję na temat świata, który wydawać mógłby się niedostępny, a jednak istnieje zaraz obok. Przeciętna osoba nie widzi go, chociaż zdecydowanie lepszym określeniem byłoby to, że „nie chce go widzieć”. To właśnie pierwszy z wielu istotnych aspektów, które porusza sztuka. Jakby się tak zastanowić, łatwo można dojść do wniosku, że człowiek często widzi to, co widzieć chce. A przecież życie działa jak domino – jeśli jedna osoba przymknie na coś oko, kolejne zrobią to samo, by nie być wyjątkiem wśród tłumu. Lata osiemdziesiąte przyniosły – zwłaszcza Stanom Zjednoczonym – niezwykle trudne dzieje w szalejącej wówczas epidemii AIDS. Nie wiąże się to tylko z chorobą powodowaną wirusem HIV, ale w dużym stopniu z zaostrzoną niechęcią i wrogością wobec osób homoseksualnych.

Byłam pod wrażeniem tak sprawnego zestawienia ze sobą obu tych problemów. Żaden z nich nie był przewartościowany względem drugiego. Takie rozwiązania są potrzebne, aczkolwiek często trudne do zrealizowania, lecz nie w tym przypadku. Anioły w Ameryce rzucają takie samo światło na dyskryminację, jak i na zachorowalność i umieralność na AIDS. Obie kwestie dają wielopłaszczyznowy obraz, wychodząc poza stereotypowe ramy postrzegania homofobii czy osób, które zachorowały na AIDS.

Nie jest to jednak jedyna tematyka, jaką porusza sztuka, a właściwie cały wachlarz interpretacyjny. Odnaleźć tu można o wiele więcej problemów cywilizacyjnych, społecznych czy interpersonalnych, które z pewnością stanowić będą chociaż iskierkę poczucia zrozumienia dla osób, które ich doświadczyły i duszą gdzieś w środku emocje z nimi związane.

Sztuka trwa około pięciu godzin, jednak o dziwo nie pozwala w żaden sposób odczuć znudzenia. Akcja stopniowo buduje zainteresowanie, idealnie rozkładając ją na cały czas trwania sztuki. Jestem osobą, która szybko traci koncentrację, jednak tym razem byłam niezwykle zainteresowana fabułą, grą aktorską i wieloma wątkami pojawiającymi wielopłaszczyznowo.

Jestem, zresztą już nie pierwszy raz, pod wrażeniem umiejętności, talentu i niemal zżycia się ze swoją rolą osób studiujących na Akademii Sztuk Teatralnych. Aż ciepło robi się na sercu, widząc, jak każda osoba aktorska miała okazję wykazać się swoimi osobistymi i być może uwielbianym przez siebie umiejętnościami. W tym miejscu szczególną uwagę muszę poświęcić kwestii świadomości i kontroli własnego ciała. Kacper Kujawa, już zresztą nie pierwszy raz, zauroczył mnie emocjonalnym, przemyślanym i dopiętym na ostatni guzik tańcem. Chociaż muszę przyznać, że czasem trudno było mi nazwać to po prostu tańcem. Każdy ruch jego ciała wyraża idealnie emocje, które władają zarówno widownią jak i aktorami.

Są aktorzy, których gra zawsze zwraca największą uwagę widowni. Wówczas pragnie się jeszcze więcej scen z tym właśnie bohaterem. Myślę, że dużą uwagę widzów zwrócił Michał Badeński. Przedstawił postać Roya M. Cohna bardzo wyraziście, barwnie, ale przede wszystkim zwrócił uwagę na ciekawy rys psychologiczny postaci. W tym miejscu muszę również docenić Denisa Kudijenko, który wyszedł poza schematy swojej gry, dając widzom intrygującą i w pewnym sensie tajemniczą postać, jaką był Belize. Pomimo jednak zachwytu nad wymienionymi aktorami, powinnam pochwalić pozostałą część zespołu. To niesamowite, że w Aniołach w Ameryce każdy, dosłownie każda osoba na scenie skradła moje serce. Zofia Justyńska w roli Harper Amate Pitt stworzyła postać, z którą wewnętrznie, gdzieś głęboko w sercu się utożsamiałam. Doskonale rozumiałam jej problemy, emocje, myśli i czułam z nimi niezwykłą więź. Polinę Chabatarową określić mogę stwierdzeniem „człowiek orkiestra”. Wcieliła się w rolę Rabbiego Izydora Chemelwitza, Hanny Porter Pitt czy Ethel Rosenberg i Henry’ego. W każdej z nich momentalnie przemieniała się w inną osobę i oddawała daną rolę naprawdę doskonale. Marek Puchowski i Jakub Żółtaszek stworzyli parę, w której obaj okazali zupełnie inne charaktery, pokazując jednocześnie bardzo realnie problemy w relacjach w każdej sytuacji. Maciej Kamiński zdecydowanie rzetelnie zagrał Joego Portera Pitta, zwracając szczególną uwagę na zagubienie w społeczeństwie, strach przed przyznaniem się, kim tak naprawdę jest. Na końcu jednak nie mogłabym zapomnieć o Wiktorii Karbownik, której role Emily, kobiety z Bronxu czy Anioła wzbudziły duże emocje w widowni. Wypada wyrazić duże uznanie jej odwadze scenicznej. Potrafiła momentalnie wyjść ze swojej strefy komfortu, poświęcając się w pełni roli.

Myślę, że nie muszę mówić już nic więcej. Anioły w Ameryce w reżyserii Michała Borczucha zasługują na wielkie uznanie. Spektakl ten z pewnością na długo zostanie w mojej pamięci. Spędzenie tych pięciu godzin było intrygującym doświadczeniem emocjonalnym, w którym wiele osób z pewnością było w stanie znaleźć cząstkę siebie. Warto było zobaczyć na scenie tyle emocji i trudnych sytuacji, bo przecież jednak potem „jest jak San Francisco”!

Laura Lewandowska


Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Do jej poprawnego działania wymagana jest akceptacja. Polityka cookies

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close