Agresja i progresja
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 22 marca 2020
Recenzja płyty Ciśnienia – ,,JazzArt Underground”
Ciężko znaleźć polski album, który w 2019 zrobił na mnie takie wrażenie, jak JazzArt Underground Ciśnienia. Ten kwartet pochodzący z Katowic dostarczył jeden z najsolidniejszych debiutów, jakie kiedykolwiek słyszałem i jeśli ich kolejne albumy mają zamiar być tak samo dobre, to czekam na nie ze zniecierpliwieniem. Jest monumentalnie, klimatycznie i hipnotyzująco. Krążek, mimo że składa się zaledwie z czterech utworów, trwa niecałą godzinę, jednak długość poszczególnych kompozycji nie jest przesadzona – każdy build-up ma tu swoje odpowiednie miejsce, każda partia i segment trwają dokładnie tyle, ile trwać powinny. Numery rozwijają się powoli, ale ustawicznie, nieśpiesznie wprowadzając słuchacza w klimat.
Rozpoczynamy od Fratres – pierwszy segment obudowany jest tu wokół wyraźnego basu brzmiącego nałożonymi bez przesadnego nacisku efektami. To właśnie wokół dźwięków gitary basowej obsługiwanej przez Michała Paducha reszta składu buduje niemalże ambientową kompozycję złożoną z kontrolowanego hałasu i przypominającą delikatny, sączący się sennie strumyk. Nie jest to jednak kompozycja senna czy idylliczna – Fratres brzmi bardziej mrocznie, niepokojąco, przywodzi na myśl soundtrack z lotu nad zburzonym, zdewastowanym krajobrazem. W około 6 minucie w ambientowo-basową przestrzeń wnika wyraźny rytm perkusji i całość przybiera o wiele bardziej rockową formę, w której tle da się usłyszeć delikatne skrzypki czy plemienne wokalizy. Mroczny klimat zostaje przełamany łagodną partią klawiszy, a całość narasta coraz bardziej, by dojść do monumentalnego finału. Fratres sprawia wrażenie utworu zrodzonego znikąd i brzmi jak cała historia ludzkości – od abstrakcyjnych, nic nieznaczących ambientów, będących odbiciem wczesnych, jednokomórkowych stadiów ewolucji, przez powoli narastające i coraz bogatsze warstwy rozwoju cywilizacyjnego, aż po niepokojący i mroczny (gatunkowo niemalże metalowy) finał – globalną katastrofę.
Następna przychodzi Rawa, która co ciekawe, również zaczyna się od rytmicznego bicia basu. Tym razem jest to jednak typowo bluesowy, nieco funkujący riff. W tym numerze, przynajmniej w jego pierwszym segmencie, najbardziej słychać jazzowe inspiracje Ciśnienia, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę nawiązujące do tego gatunku brzmienie waltorni. Zasadniczo zarówno wspomniany dęciak obsługiwany przez Michała Zdrzałka, jak i perkusja oraz bas trzymają się tutaj jazzowo-bluesowych prawideł, a jedynym odbiegającym od nich elementem jest bardzo abstrakcyjny, przepuszczony przez masę efektów i udziwnień dźwięk skrzypiec Macieja Klicha, który dopiero około 4 minuty zaczyna w ogóle przypominać konwencjonalne skrzypce. Wtedy zresztą następuje niespodziewane wyciszenie, które zostaje równie niespodziewanie przerwane wybuchem perkusji i powrotem całej kaskady dźwięków tylko ze zwielokrotnioną siłą. W przeciągu całego utworu takich nagłych przełamań jest w sumie dwa i dzielą one Rawę na trzy bardzo wyraźne segmenty, każdy nieco bardziej intensywny i głośniejszy od poprzedniego.
W drugiej części Zdrzałek i Klich ze swoją waltornią i skrzypcami walczą niejako o uwagę słuchacza, wymieniając się kolejnymi partiami i solówkami, a bębny i bas stanowią jedynie tło ich zmagań. W ósmej minucie następuje ciąg kolejnych breaków, których następstwem jest trzeci, najbardziej dynamiczny i agresywny segment Rawy, brzmiący w swoim szczycie niemalże hard rockowo. Tak jak Fratres było powoli rozwijającym się numerem z bardzo cierpliwie narastającymi warstwami, tak Rawa buduje swoją dynamikę na nagłych przełamaniach rytmu, po których intensywność i agresja zostają zwielokrotnione nagle, bez ostrzeżenia. Co ciekawe na końcu muzycy wracają do spokojnego brzmienia i wyłączając kolejne instrumenty z obiegu, finiszują utwór tym samym basowym riffem, który go rozpoczął.
Chyba najbardziej niepokojącym numerem na całej płycie są znajdujące się pod indeksem trzecim Same Trupy. Na początku utworu w towarzystwie ambientowych klawiszy przejmującą solówkę na waltorni serwuje nam Zdrzałek. Jego partia okazuje się tylko intrem do wchodzącego w czwartej minucie syntezatora, który brzmi jak dosłownie wyciągnięty z oldschoolowego horroru. Ta partia z kolei zostaje przełamana rytmicznym marszowym brzmieniem bębna. To właśnie będąca pod kontrolą Kacpra Kowalczuka perkusja gra paradoksalnie pierwsze skrzypce w Samych Trupach. Na jej defiladowej kanwie reszta kwartetu buduje co prawda bardzo klimatyczne i mroczne partie, ale mimo wszystko jednostajny, monotonny bęben nadaje tu niesamowitego, wojennego klimatu, który w istocie kojarzy się z obserwowaniem pobojowiska, na którym leżą tytułowe same trupy. Mniej więcej w połowie rytm i intensywność narastają, by przenieść nas z krajobrazu po bitwie w sam środek tryumfalnego przemarszu złowrogiej zwycięskiej armii. W Samych Trupach powtarza się schemat z poprzednich utworów, polegający na kończeniu numeru bardzo intensywnym, agresywnym segmentem, przywodzącym na myśl ostrzejsze odmiany rocka, a nawet metal. Tym razem jednak ów segment jest o wiele dłuższy i bardziej rozbudowany niż we Fratres i Rawie.
Album kończy Ego i niestety jest to chyba najsłabsza kompozycja na albumie. W dalszym ciągu stanowi bardzo ciekawy, trzymający się w pierwszym segmencie ram jazzowych, progresywny kawałek. Na pierwszy plan znowu wychodzą tu waltornia i skrzypce, by w drugiej połowie ustąpić wyraźnemu, rockowemu brzmieniu basu. Wydaje mi się, że na niekorzyść utworu działa jego położenie – z trzech poprzednich numerów każdy kolejny był bardziej intensywny i agresywny. Ego stanowi łagodny i przepełniony blaskiem epilog całości, chociaż chyba lepiej działałoby umieszczenie go pomiędzy Rawą a Samymi Trupami, w ramach złagodzenia klimatu przed monumentalnym finałem, jakim byłby drugi wspomniany utwór. Takie a nie inne ułożenie numerów na trackliście nie jest jednak przypadkowe – trzy pierwsze zarejestrowano na żywo, podczas koncertu w ramach JazzArt Festiwal w 2018 roku. Ego powstało podczas jednego podejścia w studiu Music Hub Katowice. Doceniam bardzo taką konsekwencję wydawniczą, zwłaszcza że druga płyta grupy – Brass Album – to również wydawnictwo koncertowe, a i trzecia jest jako takowe zapowiadana.
Muzykę Ciśnienia ciężko zakwalifikować. Mamy tu zarówno elementy post-rocka jak i rocka progresywnego, ale też nieco bardziej klasyczne gatunki, takie jak jazz czy blues. Czasami panowie wchodzą wręcz w rejestry metalowe. Mi jednak wydaje się, że dokładne dopasowanie gatunkowe jest tu w gruncie rzeczy zbędne, bowiem najbardziej liczy się to, że muzyka tego śląskiego kwartetu jest po prostu świetna. Mieszając stylistyki, tempa, powoli budując klimat poszczególnych utworów, panowie stworzyli na JazzArt Underground debiut porywający od początku do końca, niesamowicie atmosferyczny, chwilami wbijający w fotel z wrażenia, innym razem wprowadzający w stan relaksu i ukojenia. Każdy element, każda partia i solówka, każdy segment jest tu na swoim miejscu i pełni znaczącą rolę w konsekwentnym budowaniu obrazu dźwiękami. Mamy tu do czynienia z rodzeniem się naprawdę dobrze rokującego rodzimego projektu, który warto obserwować dalej.
Tekst: Maciej Bartusik