„A któż by chciał pamiętać o złych chwilach?” – wywiad z autorką „Wilczych dzieci” Wiolettą Sawicką
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 23 maja 2023
Trigger warning: książka zawiera opisy przemocy, gwałtów, porusza tematykę wojny, głodu, bezdomności oraz bardzo skupia się na śmierci zarówno dorosłych, jak i dzieci. W trakcie wywiadu odnosiłyśmy się z panią Wiolettą do treści książki, a więc i poruszanych w niej traum. To może nie być wywiad i książka dla ciebie. Zadbaj o swój dobrostan psychiczny i przeczytaj tylko jeżeli masz pewność, że jesteś w stanie podołać tej tematyce.
Nana Asante: Dzień dobry! Chciałabym zacząć od takiego pytania, ponieważ wiem, że zaczynała pani jako dziennikarka, reporterka. Potem pani pisała już powieści – seria „Wiek miłości, wiek nienawiści” – a tą książką, „Wilczymi dziećmi” wróciła pani do reportażu. Zastanawia mnie, co panią skłoniło do podniesienia tego tematu?
Wioletta Sawicka: Przede wszystkim, jeszcze pracując dla gazety lokalnej pisałam reportaże historyczne: istoria Prus Wschodnich, te lata, rok ‘45. Tutaj też mieszkam, na byłych terenach Prus Wschodnich. Zawsze mnie interesował zwłaszcza moment wejścia Armii Czerwonej. Upadek III Rzeszy – to były wcześniej tereny niemieckie – rozpoczął się z chwilą wejścia Armii Czerwonej na Prusy Wschodnie.
O wilczych dzieciach, mimo że interesowałam się historią, przyznam, że nie słyszałam wcześniej. Dopiero gromadząc materiały do czwartego tomu sagi „Wiek miłości, wiek nienawiści” – „Anna. Gorzki smak miodu” natknęłam się na relację i w ogóle na pojęcie wilczych dzieci. Zaczęłam drążyć temat: w „Annie…” przedstawiłam fikcyjnych bohaterów, ale realia, w jakich żyły te dzieci, były prawdziwe. I to mnie zainspirowało do tego, żeby postarać się, napisać, dotrzeć do świadków historii, co było bardzo trudne, bo to są starsi ludzie – wielu ich już nie żyje – ale podjęłam wyzwanie i w ten sposób powstały „Wilcze dzieci”. Mój reportaż to pierwsza, z tego co wiem, książka na rynku polskim traktująca o sierotach wschodniopruskich. Są dwie zagraniczne powieści: książka niemieckiej dziennikarki („Wilcze Dziecko” Ingeborg Jacobs – przyp. red.) i jedna autorstwa litewskiego pisarza („Mam na imię, Maryte” Alvydas Šlepikas – przyp. red.). Takiego reportażu jeszcze w Polsce nie było. Moja książka jest pierwsza.
N: Czy ze względu na to, że jest pani sama z Warmii, z północy, czy w pani rodzinie były może nie tyle „wilcze dzieci”, co jakieś wspomnienia wojenne u starszych członków familii?
W: To jest właściwie tak, że ja mieszkam na Warmii, ale musimy pamiętać, że tak naprawdę rdzennych Warmiaków i Mazurów, którzy tutaj mieszkali do 1945 roku, już praktycznie nie ma. Na naszych terenach jest ludność napływowa i z Kresów, czyli z terenów dzisiejszej Ukrainy, i Litwy, z Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli Wileńszczyzny i Białorusi. Tak było również po ‘45 roku, bo przecież rdzenna ludność uciekała stąd przed Armią Czerwoną. Czy mam wspomnienia wojenne ze strony moich bliskich? Oczywiście, bo inspiruję się losami mojej rodziny! Na przykład w sadze „Wiek miłości, wiek nienawiści”, ale to są wspomnienia stamtąd, z Wileńszczyzny. A tutaj nikogo absolutnie nie znałam, musiałam docierać do bohaterów, którzy by opowiedzieli historię, jaką zapamiętali z roku 1945, kiedy tutaj mieszkali jako małe dzieci.
N: Trudno do nich dotrzeć? Nawet nie samo odnalezienie tych ludzi, tylko na ile oni byli chętni opowiedzieć o swojej historii? Mamy wiele przykładów, w których osoby, które przeżyły ogromne traumy, decydują się zapomnieć i nie wspominać czasów wojny, jak na przykład sam Jan Karski.
W: Przede wszystkim i jedno i drugie było trudne. Bardzo było trudno w ogóle dotrzeć do świadków historii. Były te dwa czynniki, które mnie wstrzymywały przed pisaniem. To Wydawnictwo (Wydawnictwo Prószyński i S-ka – przyp. red.) wpadło na pomysł, żebym napisała taką książkę i moja pierwsza wątpliwość polegała właśnie na tym: czy ktoś w Polsce zlituje się, czy będzie miał zrozumienie dla cierpienia dzieci niemieckich, bo przecież „to byli Niemcy” – tak naprawdę Warmiacy i Mazurzy, ale też Niemcy. Ostatecznie doszłam do wniosku, że dziecko wobec wojny jest zawsze ofiarą, niezależnie, po której stronie frontu się urodziło. Dzieci niemieckie, 2-, 3-, 4- czy 5-letnie, w żaden sposób, moim zdaniem, nie mogły odpowiadać za czyny swoich rodziców, ojców i za zbrodnie popełniane przez Nazistów. To była pierwsza wątpliwość, a druga wątpliwość polegała na tym, czy uda mi się dotrzeć do bohaterów, znaleźć ich. Nie myślałam wówczas, kiedy gromadziłam materiały do książki, czy ja ich skłonię do mówienia, tylko: czy ja ich znajdę?
A dlaczego? Ponieważ problem sierot wschodniopruskich, tych ukrywających się w lasach i ruinach zrujnowanych Prus dotyczył bardziej tych terenów, które teraz należą do Obwodu Kaliningradzkiego. Z tej przyczyny, że po podziale Prus Wschodnich sieroty z Warmii i Mazur, które przypadły Polsce, znalazły miejsce w domach dziecka. Po tamtej stronie granicy już nie, więc albo tam zostały, albo zostały deportowane z czasem do Niemiec, albo przekradły się na Litwę.
Poszukując moich bohaterów poszłam dziennikarskim tropem. Ja tak mam, że wystarczy dać mi ślad, a ja potem pójdę tropić i w ten sposób wystąpiłam na zjeździe mniejszości niemieckiej, wysyłałam maile do różnych litewskich organizacji, uruchomiłam też znajomych na Litwie, żeby pomogli mi dotrzeć do wilczych dzieci i tak trafiłam do pani Luize, która mieszka w Wilnie. Pomogły mi też stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Dostałam trochę materiałów z tamtejszych niemieckich archiwów. Ja nie znam niestety na tyle niemieckiego, ani tym bardziej litewskiego, żeby swobodnie z tymi ludźmi rozmawiać, więc musiałam mieć tłumaczy. A jeżeli chodzi o skłonność do zwierzeń: powiem uczciwie, że część osób absolutnie odmówiła udziału, dzielenia się tymi zwierzeniami, bo dla nich jest to zbyt wielka trauma. Nawet te moje bohaterki, które przedstawiam w książce nadal odczuwały efekty traum z wojny. Czułam się trochę niekomfortowo, bo nawet jeżeli mówiły, to te swoje zwierzenia, jak pani Elżbieta z Elbląga, opowiadały z łzami w ich oczach. Ten ból przeżywania po tylu latach tego samego wpędzał mnie w poczucie winy, że ja przyjechałam tutaj, żeby rozdrapywać dawne rany, które być może one chciały już zabliźnić. Ale tym, co było dla tym impulsem dla tych moich trzech głównych bohaterek w tej książce, że zdecydowały się o tym powiedzieć jeszcze raz, była wojna w Ukrainie. Wszystkie te panie – i pani Luize, i pani Marta, która niestety już odeszła, i pani Elżbieta mówiły zgodnie to samo, że to, czego doświadczyły w ‘45 roku jako dzieci, to, czego były świadkami – te bestialskie gwałty kobiet, rabowanie, pastwienie się, kradzież, pożary – to wszystko widzą teraz w relacjach z wojny w Ukrainie. Mówią, że minęło tyle lat, a sowieckie metody nadal są obecne i myślę, że głównie dlatego zdecydowały się opowiedzieć mi swoje historie, które zawarłam w książce.
N: Właśnie, chciałam Panią zapytać ze względu na te tragiczne opisy tych gwałtów, tej śmierci wszechobecnej, jak pani sobie pani radziła z tą dużą ilością traum, które we względnie krótkim czasie spadły na panią z opowieści i z riserczu, który pani prowadziła?
W: Ja Jestem przede wszystkim dziennikarką z wieloletnim doświadczeniem – prawie 20 lat praktyki zawodowej. Podeszłam więc do tego zadaniowo, tak jak lekarz, gdy operuje pacjenta nie może się nad nim rozczulać, bo musi dokończyć operację. U mnie było tak samo: pisanie tej książki, łącznie z gromadzeniem materiałów, to było naprawdę szybkie tempo. Ja się zmieściłam w trzy miesiące. Starałam się tego do siebie nie chłonąć, nie dopuszczać. Traktowałam to zupełnie na zimno, ale później, gdy już skończyłam pisać te wszystkie historie, gdy zebrałam je w książce, musiałam naprawdę odreagować, tak jakby spadł ze mnie ten pancerz, w który się ubrałam, żeby to wszystko przebadać. Ja i tak starałam się wszystkiego tak dokładnie w książce nie opisywać, bo niektóre historie były tak dramatyczne, że nawet na moje emocje, takie sztucznie wychłodzone na czas pracy, to było za wiele, żeby to podjąć, sobie z tym poradzić.
N: Rozumiem, nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego, jakie uczucia by mną targały, gdybym rozmawiała z tymi ludźmi, kiedy oni w pewien sposób, tacy dorośli, starsi już ludzie, wracają do bycia bezbronnymi dziećmi, mentalnie, w swoich głowach, ze względu na przeżyte traumy.
W: Bardzo ciężko mi jest to ocenić, ponieważ my, którzy nie doświadczyliśmy takich traum, możemy tylko na ten temat teoretyzować, ale dam za przykład panią Elżbietę, do której pojechałam do Elbląga: taka fajna, energiczna, pogodna starsza pani opowiada, tak jakby opowiadała historię, która nie dotyczyła jej. Jak to było, jak weszli Sowieci, jak z mamą i z bratem uciekali, jak szli po trupach – bo wszędzie było pełno trupów. Ona miała wtedy 11 lat i opowiada to tak bez emocji, tak żywiołowo. I w pewnym momencie, jak dochodzi do tego momentu, gdzie gwałcili jej mamę na jej oczach, albo gdzie Niemcy roztrzaskali nowonarodzone dziecko o ścianę, Pani Elżbiecie zaczęły płynąć łzy i widzę, że ta maska, w którą się ubrała, żeby nie pokazywać emocji, przestaje działać. No więc ja siedzę, milczę, słucham i płaczę razem z nią, bo to jest naturalna reakcja.
Tak samo pani Marta, Mazurka, która jako jedna z dwóch osób ocalała z masakry ludności cywilnej we swojej wsi i później odmroziła ręce i stopy, które same jej odpadły – też opowiadała ze łzami w oczach. Ja w tym momencie te emocje podczas rozmowy naturalnie chłonęłam, bo to jest ludzkie. Mam więc wielki szacunek i wielki podziw dla tych kobiet, dla takich osób, że pomimo wszystko, pomimo tych takich tragicznych doświadczeń, które wśród współczesnych nie są znane – i bardzo dobrze, że tego teraz nie doświadczamy – mimo wszystko zachowały jakąś taką pogodę życia i taką pogodę ducha. Pani Marta to jest dla mnie absolutnie cudowna kobieta, to była prawdziwa kobieta ze spiżu. Po tym wszystkim, co przeszła w ‘45 roku, powiedziała nam podczas spotkania z dziennikarzami, że ona „złych ludzi w życiu nie spotkała” i ktoś ją wtedy zapytał o tych Sowietów, co rozstrzelali jej mamę, jej siostry, a ją samą okaleczyli dożywotnie, to powiedziała takie zdanie, które zapamiętam chyba do końca życia: „a któż by chciał pamiętać o złych chwilach? Trzeba pamiętać o dobrych, bo życie jest piękne”. Ona tak bardzo kochała życie ze wszystkim, co jej przyniosło. Myślę, że kiedy ludzie przeszli i przetrwali wielkie cierpienie, to rzeczy błahe nie są w stanie ich już złamać.
N: Też tak myślę. To ogromna szkoda, że w Polsce dyskurs dotyczący wilczych dzieci praktycznie nie istnieje. Muszę się przyznać, że dopiero pani książką zaznajomiła mnie w ogóle z tym tematem. Czy w państwach ościennych, na Litwie, w Obwodzie Kaliningradzkim, w Niemczech, ten dyskurs jest w jakiś sposób żywszy, bardziej aktualny niż w Polsce?
W: Ale oczywiście, że tak, przecież na Litwie jest Stowarzyszenie Edelweiss, czyli inaczej Szarotka, która w swoim szczytowym okresie, a powstała w chyba ‘91 roku, liczyła prawie 300 byłych wilczych dzieci. Naturalną koleją rzeczy ci ludzie już poodchodzili. W Niemczech są publikacje naukowe o wilczych dzieciach. Powstają książki, powstają filmy, powstają programy. U nas ten temat nie był znany. Z jednej strony trochę rozumiem, jestem sobie w stanie wytłumaczyć – dlaczego Niemcy tak mocno o tych wilczych dzieciach mówią, o sierotach wschodniopruskich? Tak sobie tłumaczę, że to była ich narodowa trauma, chcą pamiętać. A jeżeli chodzi o krzywdy, jakich doznały od Niemców dzieci polskie, rosyjskie, żydowskie? Nie wiem, czy to można porównywać.
Traumy były o wiele większe na Litwie, z racji tego, że tam zostało około, tak jak pani Luize mówiła, 5 tysięcy tych wilcząt i po upadku Związku Radzieckiego te osoby zaczęły się ujawniać, bo dopóki istniał Związek Radziecki oni musieli być cicho. Sieroty ukrywały się przecież pod fałszywą, litewską tożsamością, z tej też przyczyny naturalne rodziny częstokroć nigdy nie odnalazły swoich dzieci. No bo skąd miały matki wiedzieć, jak się nazywa ich córka czy syn? Więc kiedy już było wolno się ujawniać i szukać swoich bliskich, te osoby zakładały stowarzyszenia. Nie dlatego, żeby być we wspólnocie, chociaż może poniekąd też, ale wilcze dzieci, czyli te wałęsające się bezdomne maluchy, bez matek, bez starszego rodzeństwa, które przeprawiały się, zamarazając, na litewską stronę z Obwodu Kaliningradzkiego, bo tam łatwiej było zdobyć żywność. One tam się wynajmowały do ciężkiej pracy – Litwini, którzy przygarniali sieroty wschodniopruskie, czyli małych prusaków, jak o nich mówiono, w większości nie robili tego z pobudek altruistycznych, bo żal im było dzieci, tylko potrzebne były ręce do pracy. Notabene, Litwini także ryzykowali przygarniając małych Niemców, bo nie wolno im było pomagać, za pomoc groziła wysyłka na Syberię.
Bardzo szybko nadawano tym dzieciom miejscowe imiona, uczono nowych tożsamości, języka. To przede wszystkim była podstawa, ale nie zadbano o edukację tych dzieci. Tylko garstka z nich, chyba 5 osób, które były i są w Stowarzyszeniu Edelweiss zyskało szansę na wykształcenie, reszta pozostała analfabetami. Nie chodzili do szkoły, dlatego też w tym stowarzyszeniu mieli problemy, żeby napisać na przykład wniosek do Czerwonego Krzyża z poszukiwaniem swoich bliskich, bo nie potrafili po prostu pisać. Dlatego się zrzeszali, bo raźniej było i łatwiej było poszukiwać swoich bliskich.
N: Uważam, że to jest w ogóle niesamowite, że ta społeczność w ogóle jest w stanie mimo wszystko ze sobą działać. W momencie, w którym człowiek próbuje zapomnieć o tych wszystkich traumach, które go spotkały, to uważam, że bliskość innych osób, które przeżyły podobne traumy, z jednej strony w jakiś sposób legitymizuje własne uczucia, ale z drugiej strony jest żywym przypomnieniem o tym, co się stało.
W: Ale oni to nawet pielęgnują, na przykład w jednej z miejscowości w zachodniej Litwie, niedaleko od brzegu, od Mostu Królowej Luizy na Niemnie, gdzie te dzieci się przeprawiały – albo zimą przez zamarzniętą rzekę, albo przejeżdżały poukrywane w pociągach, albo latem przepływały na jakiś deseczkach – stoi pomnik upamiętniający te sieroty. My mówimy o dzieciach kilkuletnich, my nie mówimy o dzieciach nastoletnich, tylko o kilkulatkach. Proszę sobie wyobrazić, jak one się wałęsają przez kilka lat. Pięcio-, czterolatek idzie za chlebem, on nie wie, że idzie na Litwę, on idzie tam gdzie idą inni, gdzie powiedzieli, że tam dostanie coś do jedzenia. Tak więc te dzieci były przeganiane, były zabijane, nie wszystkim się udało przez ten Niemen przeprawić, bo się zwyczajnie topiły i tam niedaleko od tego brzegu, na rozwidleniu dróg stoi krzyż postawiony w latach późniejszych, w 90. latach. To jest taki pomnik poświęcony wilczym dzieciom i wszystkim ludziom, którzy w latach ‘45-’48 umarli z głodu w Obwodzie Kaliningradzkim, ponieważ tam panował tak straszny głód, że dochodziło do przypadków kanibalizmu. Teraz już starsze osoby co roku się spotykają przy tym pomniku. Ja akurat byłam tam na chwilę przed spotkaniem i zapytałam jednej z pań „dlaczego właśnie w tym miejscu?” – tam jest las i pustkowia i takie wielkie drzewa. Dlaczego właśnie tam, a nie na brzegu rzeki, tylko w pewnym oddaleniu stoi pomnik, taki obelisk z krzyżem, bardzo zadbany teren. Pani powiedziała, że stoi właśnie w tym miejscu, bo tam rozpoczęła się wędrówka w nieznane wszystkich dzieci i to miejsce ich ciągle tam przyprowadza po tylu latach. I to rzeczywiście jest niezwykłe.
N: Na sam koniec chciałabym jeszcze zadać pytanie, ponieważ sama pani zwracała uwagę na to, jak ważne jest w ogóle rozmawianie o tych dzieciach w kontekście też tego, co w tym momencie doświadczają dzieci w Ukrainie, czy trochę dalej, na przykład w Syrii. Jak bardzo jest to powiązane, jak bardzo ta książka jest efektem wojny, która się dzieje obecnie?
W: I to jest właśnie w tym straszne, że ona wciąż jest aktualna. Zmieniły się czasy, minęły dziesięciolecia, a oblicze wojny wciąż jest takie samo i wciąż cierpią dzieci. Ja nie wiem, jakie są te najnowsze dane teraz, ile ukraińskich dzieci zostało wywiezionych do Rosji, ale o tym też wspominam w książce, kiedy ją pisałam, to było chyba 5 tysięcy dzieci. W każdej wojnie czy teraz w Ukrainie, czy wtedy w ‘45, czy nawet we wspomnianej Syrii, czy gdziekolwiek indziej cierpią dzieci i ja jako kobieta, jako matka, nie potrafię się z tym pogodzić. Dla mnie cierpienie i krzywda każdego dziecka, bez względu na jego narodowość, bez względu na to, kim są jego rodzice i gdzie to dziecko mieszka, jest zawsze jakąś porażką cywilizacyjną, bo dzieci są przyszłością tego świata. Dzieci powinny być chronione. Dzieci nie powinny widzieć wojen, dlatego myślę, że ku przestrodze o tych wojnach trzeba pisać, bo dopóki pamiętamy o wojnie, dopóty mamy względną gwarancję pokoju.
N: Bardzo dziękuję Pani za rozmowę.
W: Uprzejmie dziękuję, do widzenia, do usłyszenia.