Nie całkiem udany powrót „Final Destination”. Recenzja filmu „Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi”

Autor: dnia: 7 lipca, 2025

Po ponad dekadzie milczenia seria filmów „Final Destination” powróciła z nową odsłoną zatytułowaną „Więzy krwi”. Film, choć technicznie dopracowany i pełen charakterystycznych dla serii brutalnych sekwencji śmierci, pozostawia po sobie mieszane uczucia. Jako fanka serii, nie mogę powiedzieć, że ten powrót w pełni mnie usatysfakcjonował – i to nie tylko z powodu nostalgii, ale raczej z uwagi na utratę klimatu, który czynił wcześniejsze części czymś więcej niż tylko zlepkiem efektownych zgonów.

 

Fabuła „Więzów krwi” skupia się na Stefanie Reyes, studentce, która odkrywa, że jej rodzina od pokoleń żyje z piętnem ucieczki przed śmiercią. Jej babcia – ocalała z katastrofy pociągu sprzed dekad – przekazała swojej rodzinie gen nieśmiertelności, który teraz musi zostać „naprawiony”. Śmierć, jak zwykle, nie zapomina i zaczyna odbierać życie, zgodnie z porządkiem, który został kiedyś zakłócony. To ciekawe, gdyż pierwszy raz seria wprost mówi o dziedziczności „przeznaczenia”, niemal jak o klątwie genetycznej. Jednak ten wątek, choć świeży, nie zostaje w pełni rozwinięty. Film stawia na efektowne przyczyny śmierci, ale zaniedbuje psychologię postaci, które – jak to bywa w tej serii – giną szybciej, niż zdążą zbudować jakąkolwiek więź z widzem.

„Więzy krwi” – efektowne sceny bez zbudowanej psychologii postaci 

Nie można odebrać filmowi jednego – jest bardzo dobrze zrealizowany technicznie. Sekwencje śmierci są pomysłowe i brutalne w stylu, który ucieszy fanów serii. Ujęcie z salonem tatuażu, czy scena w lunaparku to bez wątpienia wyróżnienia filmu – budowane powoli, z napięciem, które każe widzowi wstrzymać oddech. Twórcy wiedzą, że publiczność nie przyszła po filozofię, tylko po widowisko – i to nam dostarczają. Jednak mimo to, czegoś tu brakuje.

W poprzednich częściach udało się połączyć absurdalność z emocjonalnym ciężarem. Można było poczuć presję nieuchronności. W „Więzach krwi” wszystko jest bardziej dosłowne, bardziej stworzone „na TikToka” niż na atmosferę niepokoju. Brakuje ducha z pierwszych filmów – paranoi, że śmierć może przyjść znienacka… Obsada, choć solidna, wypada raczej przeciętnie. Kaitlyn Santa Juana jako Stefanie wypada przekonująco, ale reszta obsady pozostaje raczej jednowymiarowa.

 

Żartowniś, sceptyk i empatyczna przyjaciółka…

Postacie są różnorodne: żartowniś, sceptyk, empatyczna przyjaciółka – i zanim się dobrze rozwiną, już ich nie ma. Tony Todd – ikoniczny głos serii – wraca na moment, ale jego obecność przypomina smaczek dla fanów niż rzeczywisty wkład w narrację. Mój największy zarzut? – Film nie zostaje w głowie. Po seansie nie towarzyszyła mi ta sama paranoja co kiedyś – że każda codzienna czynność może prowadzić do abstrakcyjnej śmierci. Nie czułam ponurej obecności śmierci jako bytu, lecz bardziej jako algorytm, który „odhacza” kolejne ofiary.

„Final Destination” było kiedyś zabawą z fatum, koncepcją przeznaczenia, która nie daje się oszukać. „Więzy krwi” próbują tę formułę odświeżyć, ale ostatecznie popadają w przewidywalność. „Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi” to horror, który zadowoli spragnionych rozrywki, ale dla miłośników starszych odsłon będzie raczej lekkim rozczarowaniem. Film jest poprawny, ale nie porywający. Nowa generacja dostaje widowisko.. A ja – choć doceniam próbę wskrzeszenia serii – chyba jednak zostanę przy „dwójce” i „piątce”, które do dziś potrafią przyprawić mnie o niepokój przy każdej przejażdżce windą czy wejściu na autostradą.

– Zofia Borkowska


Aktualnie gramy

Tytuł

Artysta

Audycja on-air

Last Stint 1

12:00 13:00

Background