Myliłem się, czyli recenzja „Moon Knighta”
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 15 października 2022
W czasie wakacji, gdy robiłem sobie coroczną przerwę od robienia artykułów, miało miejsce jedno z najważniejszych popkulturowych wydarzeń w naszym kraju: Disney plus wystartował. Razem z kumplami wykupiłem roczny abonament pierwszego dnia. Jak wcześniej napisałem w gorzkich słowach, że brak tej platformy w Polsce to zbrodnia, tak teraz szykowałem się na maratony. Myślałem, że dwa pierwsze miesiące mojej redakcyjnej pracy to będą recenzje seriali Marvela i Star Warsów. Pełen nadziei i rzadkiego dla mnie hype’u włączyłem „Moon Knighta”. Skończyłem ten serial i od tamtej pory nie obejrzałem żadnej oryginalnej produkcji od D+. Zapraszam na wyjaśnienie, dlaczego…
Może zacznę od odpowiedzi, czemu wybrałem najpierw „Moon Knighta”. Po pierwsze, miał on wysokie oceny od krytyków, a ja z moim cynizmem i nabrzmiałym ego bardziej słucham się ich opinii. Po drugie, lubię komiksy, które są jednym wielkim szaleństwem, nic w nich nie jest do końca jasne, co rusz mamy wątki chorób psychicznych i egipskich bogów. Po trzecie, liczyłem, że będzie to kameralna osobista historia superbohatera z problemami, a nie lasery w niebo.
Zacznę może od pozytywów: pierwszy i przedostatni odcinek. One dostarczają dokładnie tego, czego chciałem. Na początku opowieści dostajemy kilka surrealistycznych, niewyjaśnionych scen, które zapowiadają klimat szaleństwa. Odcinek pierwszy daje nam mnóstwo ciekawych pytań o postać protagonisty, kim on jest i co to wszystko znaczy. Na większość tych pytań opowiada przedostatni epizod, który jest prawdopodobnie najdojrzalszą godziną w repertuarze Marvela. Gorzka opowieść o traumie i próbie radzenia sobie z nią i solidna próba podjęcia tematu choroby psychicznej. To są dobre odcinki, przy których świetnie się bawiłem… tylko że zostały jeszcze cztery.
Tu dochodzimy do mojego głównego problemu: reszta serialu nie jest zła. Gorzej: ona jest nijaka i bezpieczna. Nie wiem, jak zrobili z historii o superbohaterze z rozdwojeniem jaźni na usługach egipskiego boga – kino przygodowe, które można puścić w telewizji przed południem. Mamy tu odhaczanie wszystkich tropów: niepotrzebny romans, ruiny z zagadkami i obowiązkowy laser wystrzelony w niebo w finale. To nie jest nawet tak, że te elementy koniecznie są złe same w sobie. Można je samoświadomie ograć i pobawić się tymi motywami. Tylko „Moon Knight” tego nie robi. Całkowicie poważnie traktuje sztampowe elementy fabuły udając, że odkrywa na naszych oczach Amerykę. Dodatkowo wyciekły informacje, że studio kazało usuwać sceny eksplorujące psychikę i traumę protagonisty, czyli to, za co serial jest najbardziej chwalony.
Łudziłem się. Zwyczajnie. Dziś czuję się wręcz głupio, że zaufałem, że Disney dostarczy mi szaloną i dziwną przygodę. Wiem, że powinienem siąść do „Lokiego”, „WandaVision” i „Mandalorianina”, ale po tym, jak obejrzałem „ten lepszy” serial Disneya, zwyczajnie mi się nie chce, bo czuję, że będę oglądać historie, w których studio rzuca kłody pod nogi twórcom. Gdzie będzie to bardziej lawirowanie, aby przemycić choć odrobinę swoich treści do skostniałego systemu, a ja i tak powinienem się cieszyć z tej szczypty, która tam jest. Przykro mi, ale nie potrafię…
Ocena: Dodatkowo zepsuli Mitologię egipską, która jest świetna, ale zmarnowana, jak zresztą wszystko w tym serialu na 10
Autor: Stankiewicz Szymon