Jedno z bolesnych oblicz depresji
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 29 listopada 2020
Mimo stałych badań i powoli zwiększającej się świadomości, o zdrowiu psychicznym wiemy niewiele, a na pewno nie tyle, ile powinniśmy. Z tego też powodu bardzo wiele osób pragnie podzielić się swoją historią, jednocześnie uświadamiając młodych ludzi, że gdy pojawia się problem, trzeba z nim walczyć. W dzisiejszym świecie depresja jest jeszcze bardziej powszechna niż może się wydawać i co najważniejsze, nie jest to choroba, która u każdego objawiać będzie się tak samo. Często przybiera ona całkowicie inne formy, tak samo, jak każdy zdecydowanie różni się charakterem.
Kolejną osobą, którą śmiało mogę nazwać bohaterem, jest Ania. Ma prawie 19 lat i bagaż ciężkich doświadczeń, na które nie zasługuje nikt, tym bardziej w tak młodym wieku. Jak wspomina, patrząc na siebie jako dziecko, cały czas widzi przestraszonego malucha z głębokim lękiem, który stale ją otaczał. Odczuwała niepokój przy najprostszych czynnościach, bała się iść do przedszkola, bała się innych dzieci, hałasu. Dysocjacja i derealizacja to zdecydowanie nie są obce jej terminy, gdyż dotykały ją już od najmłodszych lat.
Przełomowy moment nastąpił w szóstej klasie szkoły podstawowej. Dużo wcześniej Ania nie zdawała sobie sprawy z tego, że z jej psychiką dzieje się coś, na co nie tylko warto, ale trzeba było zwrócić uwagę. Przez to stopniowo powiększały się zaburzenia lękowe, wsparcie od rodziców było znikome, bo jak wspomina Ania, praktycznie w ogóle nie rozmawiano w domu o emocjach. „Nie wiedziałam, co jest dobre, a co złe” podkreśla. Wszystko zaczęło się na siebie nakładać – bardzo niekomfortowa sytuacja finansowa, śmierć dziadka, prześladowanie w szkole ze strony nauczycielki. Wszystko to odbijało się na psychice Ani w bardzo znaczący i negatywny sposób. Nadal jednak nie był to koniec przykrych doświadczeń. Jak wspomina Ania, w czwartej klasie szkoły podstawowej uczęszczała na „spotkania wigilijne” prowadzone przez protestantów, nie mając świadomości, jaką formę to przybierze, oraz że wcale nie będzie to takie kolorowe, jak mogło się wydawać. Ania zatraciła swój umysł i praktycznie całe życie w kobiecie prowadzącej takie spotkania. Powoli ucinała kontakty z rodziną, nie mówiła im nic na temat swojego życia, ponieważ ono kręciło tylko i wyłącznie wokół prowadzącej owe spotkania. To ona wiedziała o wszystkim. „Teraz mogę powiedzieć wprost, dołączyłam do sekty”.
Piekło zaczynało się stopniowo. Gdy w pierwszej klasie gimnazjum Ania przestała chodzić do szkoły, rodzice nadal nie mieli o tym pojęcia. Jednak nie były to wagary, o jakich większość osób myśli, dowiadując się o tym. Stale uciekała pod skrzydła kobiety, którą miała za najwyższy autorytet w swoim życiu. Przestała jeść, a ta kobieta była jedyną jednostką mającą siłę zmotywować Anię do jedzenia. Rodzice w końcu zorientowali się, że coś złego dzieje się z ich córką. Głodowanie Ani i bolesne samookaleczanie spowodowało, że rodzice postanowili porozmawiać właśnie z tą kobietą, która miała największy wpływ na ich córkę, zarzekała się ona jednak, że sama poradzi sobie z zaburzeniem rodzącym się w Ani i żaden psycholog nie jest potrzebny. Sprawy ułożyły się nieco inaczej, gdy Ania nie mogła szukać już u niej stałego schronienia, ponieważ protestantka znalazła narzeczonego. Nie miała czasu dla Ani. Był to kolejny przełomowy moment w jej życiu. Dotarło nie tylko do niej, ale i do jej rodziców, że nie są to już niewinne „spotkania wigilijne”, ale prawdziwa sekta. Kobieta bowiem fanatycznie pragnęła stworzyć własny kościół i obsesyjnie wciągała w to innych, niewinnych ludzi, a Ania była jej najsłabszym i najlepszym do manipulacji ogniwem. Ich kontakt został całkowicie zerwany.
„Czy sobie z tym poradziłam? Absolutnie nie” wspomina Ania, a było to do tego stopnia bolesne, że przestała wychodzić z domu, zadawała sobie bardzo bolesne rany, samookaleczając się, i stale nasilały się myśli samobójcze. Rozpoczęła trudną podróż przez leczenie psychiatryczne. Dostała natychmiastowe skierowanie do szpitala psychiatrycznego w Sosnowcu. Co dziwne, po tygodniu stwierdzono u Ani schizofrenię, bo zaburzenia w jej młodym wieku były tak silne, że lekarze nie byli w stanie uwierzyć, że jest to po prostu sama depresja. Jak podkreśla Ania, zaczęło się branie najwyższych dawek benzodiazepin. Był to jeden z groszych okresów pobytu w szpitalu, a rozmowa z psychologiem odbywała się tylko przy przyjmowaniu i wypisywaniu ze szpitala. Całkowita niekompetencja lekarzy sprawiła, że rodzice Ani starali się ją wyciągnąć z tego miejsca jak najszybciej. Oczywiście nie obyło się bez grożenia im sądem rodzinnym i odebraniem praw rodzicielskich. Na szczęście udało się Ani wrócić do domu, jednak z milionem silnych leków i tylko na trzy miesiące. Ani cały czas towarzyszyły niesamowicie silne myśli samobójcze, ale jak wspomina, nadal z tyłu głowy miała fakt, że samobójstwo według chrześcijańskich przekonań jest grzechem ciężkim.
Czekały ją kolejne trzy miesiące spędzone w szpitalu psychiatrycznym w Krakowie, jak i kolejna szalona mieszanka leków. Miała w tym szpitalu pięć prób samobójczych, ale ludzie w porę orientowali się, że chce zrobić sobie krzywdę i ją ratowali. „Tak, samobójstwo to grzech, ale gdy się zabijesz odciążysz rodziców z niepotrzebnych problemów” – to jedna ze smutnych myśli powstałych w głowie Ani w tamtym okresie. Udało jej się nieco zmniejszyć ilość leków, ale stale zgłaszała myśli samobójcze, ciągle czuła się źle. Wszystko to nieco stanęło w miejscu w momencie, gdy zmieniono Ani lekarza prowadzącego. „Byłam bardzo zrezygnowana, bo zabić mi się nie udało, a w szpitalu na pomoc nie mogłam liczyć”.
Nikt nie reagował na chęć wyjścia za szpitala, zdarzały się nawet próby ucieczki i dopiero po trzech miesiącach się to udało. Ania zmieniła psychoterapeutę i psychiatrę. „Nie chodziłam do szkoły, nie wychodziłam z jednego pokoju, a co dopiero mówić o wychodzeniu gdzieś dalej.” Zaczęła rozwijać się u Ani niesamowicie duża fobia społeczna. Wspomina, że ludzie byli zdziwieni, że Ania w ogóle umie mówić, bo nigdy nie odzywała się do ludzi.
Kolejną klasę zaczęła na nauczaniu indywidualnym, ale pogorszenie stanu nastąpiło ponownie. Ania trafiła do Krajowego Konsultatu do spraw psychiatrii dziecięcej w Poznaniu. Dostała tak mocne leki, że skończyła z zespołem serotoninowym. Jest to dolegliwość, którą wywołuje nadmiar serotoniny w organizmie człowieka. Żeby podkreślić wagę sytuacji, zaznaczę, że również narkomanii bardzo często doświadczają tego zespołu, więc nietrudno sobie wobrazić dawki leków, które musiała przyjmować Ania. Objawia się to między innymi zaburzeniami funkcjonowania układu neurologicznego, drgawki, lęk, niesamowity niepokój i omamy. Miała okres manii i depresji, co powodowało jednoczesne pobudzenie, niemożność zaśnięcia i chęć pozbawienia siebie życia. „Non stop przez dwa tygodnie lądowałam na SORze z dokumentem od psychiatry, że mają zszyć mi świeże rany i po prostu odesłać do domu. Taka była moja codzienność.”.
Kolejna zmiana psychiatry i kolejne duże dawki benzodiazepin. Był etap, że trafiła do szpitala psychiatrycznego w Łodzi, ponieważ lekarze wyrażali chęć skierowania Ani na leczenie elektrowstrząsami, jednak ostatecznie nie zakwalifikowała się na taką formę terapii. Nie brała tak zwanej „ostatniej szansy” przed elektrowstrząsami. Dostała owy lek, myśli samobójcze minęły, ale funkcjonowanie Ani przypominało życie zombie. Nie mogła się na niczym skupić i traciła świadomy kontakt z otoczeniem.
Wyszła ze szpitala i poszła do liceum plastycznego. Nauczanie indywidualne z elementami integracji sprawiło, że nieco zaczęła odnajdywać się wśród rówieśników. W końcu Ania poczuła się lubiana i akceptowana. Udało jej się przetrwać pierwszą klasę aż do kolejnego kryzysu. Kolejne zmiany w lekach, kolejne dawki benzodiazepin i kolejne skierowanie na elektrowstrząsy przez bezradnego lekarza psychiatrę, jednak psychoterapeutka poleciła Ani pewien ośrodek w Warszawie, gdzie trafiła do cudownej pani doktor, która wysłuchała tej samej długiej historii, którą właśnie macie okazję czytać. Pani doktor stwierdziła jednak, że nie jest na tyle mądra w tej kwestii i skontaktowała się z profesorem. Po dwóch dniach Ania dostała telefon, że jest dla niej miejsce na oddziale do piętnastego roku życia. Miała wówczas lat osiemnaście. „To był moment, w którym zaczęło się zdrowienie, a nie wegetowanie”. Ania zaczęła rozumieć, co dzieje się w jej głowie, rozumiała procesy zachodzące w jej mózgu i organizmie oraz uczyła się je kontrolować i z nimi walczyć. Wspomina, że największą rolę odegrało w jej życiu mindfulness, mimo tego, że toczyła o to zacięte wojny ze swoją terapeutką, myśląc, że nie przyniesie to żadnych efektów. Okazało się jednak inaczej. Ania nauczyła się świadomie pracować nad swoim oddechem i powoli docierało do niej, co się tak naprawdę dzieje się dzięki dobrze dobranym ćwiczeniom. „Wcześniejsze stany były złe przez lęk, który przysłaniał mi wszystko inne, miałam zasłonięte oczy. Nie widzisz wtedy niczego prócz strachu, który jest na tyle silny, że chcesz zrobić cokolwiek, by tylko przestać go czuć.”
Miesiąc po wyjściu ze szpitala kopnęła Anię rzeczywistość i ponownie wróciła do niego, jednak potem nastąpiła przemiana na lepsze. Ania wspomina, że psychoterapeutka, która niemal uratowała jej życie nadal z nią pracuje i spotykają się raz w tygodniu. W tym jednym dniu w tygodniu Ania nie ma zajęć w szkole, jednak podczas pandemii jest w stanie wykorzystać ten dzień całkowicie dla siebie. Teraz się odnajduje. Ania podkreśla, że psychoterapia to ciężka robota, którą trzeba po prostu odbyć, ale i praca najważniejsza, jaką każdy człowiek może sobie podarować. „Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie zaczęła leczenia”.
„Chciałabym powiedzieć wszystkim, że całe życie spędzicie ze sobą i powinniście być dla siebie najważniejsi. Nie bójcie się prosić o pomoc. Zdrowie psychiczne jest ważne, więc nie bójmy się o tym mówić. Jestem zaskoczona jak reaguje otoczenie, bo bałam się o tym mowić, a teraz dostaję niesamowite słowa wsparcia, bo ludzie zauważają, że jest to dla nich pomocne, jest dla nich pomocna świadomość, że z każdego złego stanu da się wyjść, jeśli tylko się tego pragnie. Depresja to choroba jak każda inna, więc tak samo jak każda inna podlega koniecznemu leczeniu!”
Laura Lewandowska