Disco w teatrze?!
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 11 lutego 2020
Piosenek Boney M. nie da się zapomnieć. A już na pewno nie pozwoli na to spektakl Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.
Born By BONEY M (reż. Krzysztof Głuchowski) to w zasadzie koncert, recital największych hitów disco z lat ‘70. Zespół teatralny luźno wzorował się na występie grupy podczas festiwalu w Sopocie w 1979 r. i dorzucił trochę od siebie, mianowicie: piosenki spoza repertuaru zachodnioniemieckiego zespołu.
W styczniu spektakl trafił do normalnego repertuaru, oryginalnie został jednak zaprojektowany jako impreza sylwestrowa. Dlatego ,,fabuła” jest prosta: aktorzy wychodzą na scenę w ortalionach i śpiewają, udając Bobby’ego Farrella czy Liz Mitchell. Sypie się konfetti, wykonawcy tańczą coraz to nowe układy w coraz bardziej efektownych strojach, kurtyna, obowiązkowy bis, kurtyna.
Całość jest dokładnie taka, jakie powinno być disco: przede wszystkim widowiskowa. Każdy z ośmioosobowej ekipy aktorskiej dostaje swoje pięć minut popisu wokalnego i świetnie daje sobie radę, chyba że akurat niedomaga akustyka. Chórki, podstawa w twórczości Boney M., działają bez zarzutu. Nie mogło zabraknąć oczywiście rozbudowanej choreografii, która miejscami wymaga od wokalistów wręcz bezbłędnej pracy oddechem. Orkiestra również nie zostawała w tyle. No i wisienka na torcie: kostiumy, czyli cekiny, brokat i głębokie dekolty rodem z dyskotek sprzed czterdziestu lat.
Z tego opisu można wywnioskować, że inscenizacja niebezpiecznie zbliżyła się do tandety. I jakże trafna jest to obserwacja! Na szczęście, zauważył to również reżyser, po czym w porę zdołał obrócić kicz w zaletę. Jak? Błyskotliwą parodią oraz współczesnym komentarzem. Po szczegóły należy udać się do teatru.
Czy zatem przedstawieniu Born By BONEY M niczego nie brakuje? W końcu muzyka i śpiew zostały doprowadzone do perfekcji, wizualizacje są bardzo dobre, a kostiumy to prawdziwy majstersztyk. I te peruki!
Niestety, moim zdaniem pominięto najważniejsze: widownię.
Tutaj, na Dużej Scenie, widz do dyspozycji ma tylko rzędy pluszowych krzeseł. To sytuacja diametralnie różna od tej znanej z koncertów muzyki tanecznej, gdzie wszyscy mogą się zgodnie pobujać na parkiecie w rytm Rasputina i DaddyCool. Tutaj spektakl zmienił się w zwykłą posiadówkę, podczas której najlepsze, co można zrobić, to klaskać w rytm muzyki. Coś podobnego jesteśmy w stanie urządzić sobie w domu do rzeczywistych nagrań z sopockiego festiwalu.
Winą za pewne niepowodzenie projektu obarczam nieopatrzne zderzenie dwóch światów. Błyszczące Born By BONEY M jest bowiem doskonałym koncertem, który wtłoczono na deski teatru. Tym samym odebrano mu najlepszą właściwość, czyli interakcję pomiędzy artystą i widzem. Spektakl trwa zaledwie godzinę, ale może znudzić tych, którzy nie są zapaleńcami zespołu Bobby’iego Farrella.
Przyzwyczailiśmy się, że po trzecim gongu instynktownie odsuwamy się w cień, ustępując pola aktorom. Jak mamy zatem wstać teraz z miejsc i śpiewać Rivers of Babylon, podczas gdy z kurtyny spogląda na nas Tragedia i Komedia we własnych, alegorycznych osobach?
Tekst: Joanna Raj
Zdjęcia: Bartek Barczyk