Anderson Netflixa zbaw!
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 6 października 2023
Ci, którzy mieli wielkie nieszczęście rozmawiać ze mną o kinie, wiedzą, że mam obsesję na punkcie filmów krótkometrażowych i prowadzę niemalże ewangelizację, próbując pokazać wszystkim, którzy chcą (zazwyczaj nie, ale kogo by to interesowało) słuchać, jak ważnym i wyjątkowym rodzajem filmów są te, których czas trwania nie przekracza godziny. Ta forma zmusza twórcę do pewnej zwięzłości, ucięcia niepotrzebnego rozwodzenia się nad tematyką, zachęca do wykorzystania technik, dzięki którym widz „pożera” całość filmu (zagrania światłem, dźwiękiem, szczegóły dalekiego planu). Jest to również forma, od której zaczyna większość twórców (krótszy film wymaga mniej czasu i często mniej funduszy, łatwiej jest go również zrealizować w domowym zaciszu).
Ostatnio na platformie Netflix pojawiły się cztery filmy krótkometrażowe w reżyserii Wesa Andersona, którego zapewne nie trzeba wam przedstawiać. Tym razem na warsztat wziął opowiadania Roalda Dahla, brytyjskiego pisarza i scenarzysty, najszerzej znanego jako autora Matyldy, Charliego i Fabryki Czekolady czy Fantastycznego pana Lisa. To właśnie ekranizacja tego ostatniego jest jednym z najsłynniejszych filmów Andersona, który postanowił powrócić do prozy Dahla. Wraz z platformą Netflix zdecydował się przedstawić szerszej publiczności opowiadania Łabędź, Szczurołap, Trucizna i najdłuższy z tych czterech, Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara. Czy są to filmy, które w końcu wyciągną chociaż jednego gwoździa z trumny Netflixa, o której mówi się od lat? Może.
Zaczynając od pierwszego filmu, który pojawił się na platformie, czyli Zdumiewającej historii Henry’ego Sugara chcę powiedzieć, że Anderson dowiózł. Film od razu „czuć” Wesem, od ujęć, z których każdy mógłby zawisnąć w galerii sztuki, poprzez sposób, w jaki swoje role odgrywają aktorzy (wśród nich Benedict Cumberbatch w roli tytułowej, Dev Patel, Ben Kingsley, Richard Ayoade i Ralph Fiennes, który we wszystkich czterech shortach gra samego Roalda Dahla). Film jest bardzo teatralny, stroni raczej od efektów specjalnych, a zmianę miejsca akcji ogrywa się za pomocą scenografii i sprytnej pracy kamery i oświetlenia (najbardziej w pamięć zapadła mi scena, kiedy jogin „unosi się w powietrzu” – siedzi na drewnianym klocku pomalowanym tak, by wpasowywał się w tło).
Historia tego, jak i pozostałych filmów, jest dosyć prosta – Doktor Z.Z Chatterjee (w tej roli wybitny Dev Patel) spotyka w pracy Imdada Khana (Ben Kingsley), artystę cyrkowego, który dzięki opanowaniu technik medytacji, jest w stanie widzieć, mając zamknięte oczy. Doktor Chatterjee opisał swoje niezwykłe spotkanie, jak i sposób, w jaki Imdad dokonał tego niesamowitego przedsięwzięcia, a zapis tego wydarzenia odnajduje tytułowy Henry Sugar, bogaty mężczyzna i zapalony hazardzista. Henry postanawia poświęcić życie nauce widzenia bez użycia oczu, by móc oszukiwać w grze w karty. Historia jest prosta w odbiorze, a niezwykła estetyka Wesa Andersona wynosi ją na nowy poziom, absolutnie porywając widza w świat przedstawiony. Benedict Cumberbatch jest wręcz hipnotyzujący w swojej roli, ale ja muszę tutaj wyróżnić Deva Patela (szok, że to pierwszy raz, gdy ten aktor pracował z Wesem – mam nadzieję, nie ostatni!) oraz Ralpha Fiennesa (który pojawił się już u Andersona w The Grand Budapest Hotel). Obaj panowie są wspaniali w swoich rolach i niezwykle mnie cieszy, że Dev Patel pojawił się w jeszcze jednym shorcie, a Ralph we wszystkich czterech.
Drugim filmem, który zawitał na Netflix, był Łabędź, znacznie krótszy od pierwszego (17 minut, tyle trwają również pozostałe dwa filmy), o wiele bardziej kameralny i mroczniejszy. Film opowiada o małym Peterze Watsonie, który jest prześladowany przez dwóch starszych chłopców. Łabędź nie tylko zmienia nastrój, który utrzymany będzie już dla wszystkich pozostałych w serii filmów, jest również o wiele oszczędniejszy w przekazie. I mnie to kupiło! Prostota historii, jasny przekaz o tym, jak przemoc szybko i łatwo eskaluje, nieskomplikowana a zachwycająca scenografia (pole zboża ze wbudowanymi drzwiczkami, przez które przechodzą bohaterowie, mnie zachwyciło!) to nie jedyne zalety – Rupert Friend (powiedzcie mi, że wy też widzicie podobieństwo do Orlando Blooma i Luke’a Evansa!) jest niesamowity, a scena z łabędzicą przyprawiła mnie o dreszcze. Jest to mój ulubiony z tych czterech krótkich metraży, chociaż nie jest najbardziej widowiskowy. Mimo wszystko najbardziej do mnie przemówił.
Trzecim filmem był Szczurołap, opowiadający o spotkaniu się tytułowego szczurołapa (w tej roli Ralph Fiennes) z dziennikarzem i mechanikiem (Richard Ayoade i Rupert Friend). Małe angielskie miasteczko dopada problem ze szczurami, co powoduje zapotrzebowanie na specjalistę do pozbycia się niechcianych szkodników. Szczurołap jednak ma w sobie coś niepokojącego – jego obsesja na punkcie „wejścia w umysł szczura” przeraża naszych bohaterów. Ten film również jest bardzo kameralny, ale wyróżnia się zastosowaniem fragmentami animacji poklatkowej przy poruszaniu się szczura (nigdy nie widziałam płynniejszych ruchów, przewijałam kilka razy do tyłu, by móc pozachwycać się dłużej ruchami zwierzęcia). Również światło, drobne ruchy aktorów i drugi plan grają tu wielką rolę. Jest to film, który w największym stopniu opiera się na niedopowiedzeniu, gra na odczuciach widza, jego obrzydzeniu i strachu, wymaga więcej myślenia i zastanowienia. Początkowo nie porwał mnie, ale druga połowa jest świetna (a w przypadku filmu trwającego 17 minut warto poczekać te kilka chwil, by zobaczyć naprawdę świetne kino). Ralph Fiennes w tytułowej roli jest tak cudownie odrzucający, że jednocześnie chce się, by jak najszybciej znikł z ekranu, jak i pozostał na nim jak najdłużej.
Ostatnim, czwartym filmem jest Trucizna, opowiadająca o Angliku (Benedict Cumberbatch), któremu w trakcie pobytu w Indiach wślizgnął się wąż na brzuch i o hinduskim doktorze (Ben Kingsley), który przybywa mu pomóc. Ten krótki film to ukazanie rasizmu i tego, jak bardzo bywa on absurdalny. Benedict Cumberbatch o wiele bardziej do mnie przemówił w Truciźnie niż w Zdumiewającej historii Henry’ego Sugara, był moim zdaniem o wiele bardziej żywy. Oprócz tej dwójki pojawili się również Dev Patel oraz Ralp Fiennes, obaj świetni (potrzebuję, żeby Patel pojawiał się od teraz w każdym filmie Andersona). Film zdecydowanie mroczny i kameralny, świetne wyciszenie i kontrast do pierwszego filmu zaczynającego ten cykl.
Cykl czterech krótkich metraży w reżyserii Wesa Andersona jednocześnie napawa mnie optymizmem i niepokojem. Twórca tej sławy może sprawić, że krótkometrażówki odzyskają swoją wagę jako dzieła równoprawne z pełnymi metrażami, pozwalające twórcom na prawdziwe szaleństwa z formą, efektami, scenografią i pracą kamery bez ryzyka zbankrutowania wszystkich zainteresowanych.
Od kilku lat staram się zainteresować swoich znajomych pięknem krótkiego metrażu, z różnym skutkiem. Jednak ciągnie się za tym też pewny strach – boję się, że zwrócenie uwagi wielkich reżyserów zabierze miejsce mniejszym artystom, dla których uczestnictwo w festiwalach czy nominacje do nagród dla shortów są często początkiem wielkiej kariery. Moimi ulubionymi kategoriami na Oscarach są krótkometrażowe animacje, krótkometrażowe dokumenty i krótkometrażowe live action, i większość nominacji to nowe nazwiska w biznesie, dając im szansę na zaistnienie na światowych ekranach. Sama nie wiem, czego mogę się spodziewać w przyszłości, jednak mam nadzieję, że Anderson niejako przywróci prestiż tworzeniu krótkich metraży. Mam też nadzieję, że powróci on jeszcze nie raz do Roalda Dahla, ponieważ stworzył niezwykłe filmy, z prostych historii stworzył wielkie-małe dzieła sztuki. I więcej ról dla Deva Patela! Zapłacę!
Nana Asante