Feminizm funkcjonalny
AutorstwaRedakcja UJOT FMna 3 maja 2020
Feminizm praktykujemy we wszystkich elementach codzienności. Zawiera się on w naszych manieryzmach, które decydujemy się zachować lub ukryć, bez względu na to, czy podobają się ludziom wokół; w naszej postawie, słowach, małych codziennych decyzjach. Jest manifestacją oporu wobec jakichkolwiek zewnętrznych czynników, próbujących nas stłamsić i celowo lub nie odebrać naszą autonomiczność. Zawiera się też, co bardziej oczywiste, w podejmowanych przez nas wyborach życiowych – o założeniu rodziny, o podjęciu danej pracy, i tak dalej. Feminizm jest więc czymś zupełnie innym w zależności od podmiotu, będąc również jednym z największych ponadnarodowych ruchów społecznych. Łączy i dzieli, nie znaczy nic, zarazem wyrażając bardzo sprecyzowane postulaty.
Napisałam ten wstęp przy okazji innego tekstu i po kilku dniach wróciłam pełna wątpliwości: czy moja definicja feminizmu jest funkcjonalna? Czy przyczynia się do spełniania głównego zadania ruchu – pracy na rzecz równości płci? Przy formowaniu definicji i postulatów najważniejsze powinno być właśnie pytanie o funkcjonalność. Niech więc mój niefortunny akapit stanie się pretekstem do szerszej refleksji na temat feminizmu. Czy metody, jakich używamy do szerzenia naszych idei, przynoszą najlepsze możliwe skutki? Czy język, jakim operujemy, jest wystarczająco precyzyjny?
Feminizm musi dzielić
Feminizm jest z nami na tyle długo, że zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić. Wokół pojęć z nim związanych narosła otoczka dokładnych określeń, precyzujących każdą z opresji, z jakimi kobieta może się zmierzyć. Stał się zagadnieniem akademickim, gałęzią nauk społecznych o własnym języku i metodologii. I właśnie naukowy feminizm najbardziej odpowiada moim potrzebom – neutralny, nieupolityczniony, oparty na badaniach i obserwacjach. Chciałabym, by ignoranci mogli spoglądać na feminizm z zaciekawieniem, ze wzruszeniem ramion. Aby traktowali go jak fizykę – obiektywną naukę, która funkcjonuje w ich życiu, mimo że niewiele o niej wiedzą. Taki feminizm nie byłby wciągany w niekompetentne batalie polityczne, nie budziłby kontrowersji, nie wywoływałby emocji. Byłby rajską dziedziną dla oświeceniowca.
Feminizm prezentowałby więc suche fakty, które niestety w naukach o ludziach nie stanowią pełni prawdy. Racjonalność nie jest bowiem jedyną cząstką, z której zbudowany jest człowiek – naszymi myślami kierują emocje i zazwyczaj to właśnie emocje, nie racjonalna analiza, popychają nas ku działaniu. Będąc więc zimnym i obiektywnym, feminizm nie mógłby być ruchem. A działanie jest kluczowe dla ruchów, bo o to właśnie w nich chodzi – o wywoływanie dyskusji prowokujących zmiany. Feminizm akademicki, czyli niebędący ruchem, nie spełniałby swoich funkcji. Byłby odległy, nieistniejący w świadomości zbiorowej. Brakowałoby nam – feministom i feministkom – narzędzi, dzięki którym możemy rzeczywiście takimi siebie nazywać. Istotą feminizmu jest bowiem jego praktykowanie, rzeczywiste wprowadzanie zmiany, a nie bierne rozszerzanie teorii.
Ekspansja drobiazgów
Konieczność wyprowadzania feminizmu „na ulicę”, czyli w konsekwencji jego obecność w dyskursie politycznym, przynosi antagonistyczne skutki. Dobre, bo postulaty ruchu zyskują zrozumienie i poparcie. Złe, bo odbiorców utożsamiających się z partiami światopoglądowo prawicowymi utwierdza w przekonaniu, że feminizm to fanaberia lub narzędzie neobolszewików w walce o panowanie nad światem.
Ten pogląd zyskuje na popularności. Świadczą o tym setki kompilacji filmów o tytułach z gatunku „X miażdży feministkę”, które można znaleźć zarówno na polskim, jak i zagranicznym YouTubie. Jednak pogarda do feministek nie wynika tylko z uprzedzeń politycznych. Wszystkie te pomniejsze powody można schować pod parasolem zjawiska, które nazwałam ekspansją drobiazgów.
„Drobiazgi” te to mikroagresje, intersekcjonalne połączenia między rodzajami dyskryminacji, cisnormatywność, toksyczna męskość i tak dalej. Są to pojęcia znane teoretykom feminizmu, ludziom zainteresowanym i świadomym zawiłości tej dyscypliny. Mówiąc otwarcie – są to pojęcia znane ludziom uprzywilejowanym, mówiącym w obcych językach, zazwyczaj pracującym umysłowo. Intelektualistom „oderwanym od rzeczywistości”, którzy badają zachowania ludzi znacznie bardziej szczegółowo i z punktu widzenia teoretycznej bańki.
Feministki i feminiści w przestrzeni medialnej często takimi właśnie się jawią – „oderwanymi od rzeczywistości”, gdyż wypowiadają się, operując niezrozumiałym dla ludzi niezainteresowanych językiem. Nacisk na uszczegóławianie pojęć związanych z feminizmem, wyraźniej widoczny w mediach zachodnich, powoduje wrażenie rozproszenia celów ruchu. Przykładowe mikroagresje jawią się jako trywialne w porównaniu do opresji, z jaką muszą mierzyć się kobiety i dziewczynki mieszkające w państwach islamskich, jak Pakistan. W centrum ruchu feministycznego tworzy się hipokryzja, gdyż społeczność walcząca o równość płci przedkłada tradycje obcych kultur nad swoje własne postulaty, skupiając się na problemach tak szczegółowych, że przez większość społeczeństwa nawet niezauważanych.
W ten sposób akademickość feminizmu staje się jego obciążeniem i utrudnia potencjalnym odbiorcom zrozumienie jego idei, tracąc swoją funkcjonalność. Musimy pamiętać, że istnieją problemy bardziej i mniej palące, i skupiać się na rozwiązywaniu tych istotniejszych, które mogą w znaczący sposób wpłynąć na najbardziej podstawowe elementy życia kobiet na świecie. W ten sposób jesteśmy prawdziwie sprawiedliwi i nie oceniamy żadnej narodowości czy kultury według innych standardów.
„Feminizm znaczy wszystko i nic”
Feminizm rozzuchwalił się i zachłannie anektuje kolejne rejony. Taką właśnie aneksję można zaobserwować w moim niefortunnym wstępie. Jest ona niefunkcjonalna – nie osiąga niczego konkretnego, rozmywa jedynie definicję feminizmu, rozszerzając ją o miliony codziennych decyzji, które podejmujemy automatycznie, nie rozpatrując ich znaczenia na takich płaszczyznach. „Nie ma feminizmu bez ekologii”, „Patriarchat niszczy Ziemię” – te stwierdzenia mogą być prawdziwe na jakiejś płaszczyźnie, jednak w oczach osoby niezainteresowanej bez wątpienia wydają się bufoniastym bełkotem.
Feminizm łączy swoje siły z aktywistami walczącymi o prawa dla społeczności LGBT+, z pracującymi na rzecz powstrzymania zmian klimatu – te sojusze są oczywiste i naturalne. Jednak w duchu funkcjonalności należy te idee oddzielić – po to, by upraszczać przekaz i czynić go przejrzystym, by ułatwić zrozumienie tym, do których go kierujemy, i utrudnić przeciwnikom naszych idei wyolbrzymianie jego ,,fanaberyjności”.
Rozszerzanie definicji feminizmu jest niefunkcjonalne, podobnie jak wprowadzanie nowych, często sztucznych i agresywnych pojęć, jak ,,manspreading” lub ,,mansplaining”. Oskarżycielsko ingerują one w interpersonalne relacje między kobietami a mężczyznami, często wytykając im zachowania wynikające z biologii, których mogą nie być świadomymi. Samo wytykanie krzywdzących zachowań nie jest zjawiskiem negatywnym. Szkodliwa jest jego systemowość, wyrażająca się w sztucznym wprowadzaniu coraz bardziej szczegółowych pojęć precyzujących zachowania dyskryminujące. Tworzy to wrażenie ofensywności i wrogości, które dominuje w przestrzeni publicznej, pomimo że występuje w mniejszości.
Jako członkowie ruchu feministycznego powinniśmy bronić się przed zarzutami agresji, jednocześnie nie stawiając się na uniżonej pozycji. Praktykować stanowczą wyrozumiałość i dementować dezinformację na nasz temat. Postulaty artykułować w sposób jasny i szczery, jednocześnie podkreślając, że nie jesteśmy organizacją mającą zarząd i linię programową. Odpowiedzialność za wizerunek feminizmu spoczywa na barkach każdego, kto nazywa się feministą. Przyjmując to miano, musimy być świadomi konsekwencji, jakie z niego wynikają i tego, że, zachowując się nieuważnie, możemy szkodzić swoim sojusznikom. Powinniśmy wszystkie nasze działania przepuszczać przez filtr funkcjonalności.
Tekst: Maria Suska