Małe miejsce

Autor: dnia: 30 lipca, 2025

Chciałam coś napisać o małym miejscu. Pomyślałam przez chwilę i od razu zakręciło mi się w głowie od ilości wspomnień. Jednocześnie nic konkretnego nie przyszło mi do głowy, bo mam ostatnio problem z formowaniem myśli. Czuje, że mam ich tysiące, jak nie miliony. Ciągle. Ale jednocześnie żadna z nich nie ma sensu i nic nie zmienia. Chciałabym przedstawić małe miejsce słowami, ale nie wiem, czy tak się da.

Tak sobie siedziałam, myślałam nad tym jak wolę o tym miejscu nieudacznie myśleć, a nie zmieniać to w słowa, mimo, że chciałabym jakoś tą małość opisać. Bo była ogromna.

Ogromna małość miejsca, które nie było miejscem. Nie miało ono bowiem swojego miejsca. Pływało na Atlantyku pod czapką chmurą. Wełnianą grubą czapką, która tylko wyglądała jak chmury, a tak naprawdę musiała być wydziergana z białej wełny owiec. Czapka jednak brudziła się czasem w błocie, w kurzu rzadko, bo żeby kurz powstał musi być jakaś namiastka suszy lub chociaż ciepła. Ale błoto było tam ciemniejsze niż tam, gdzie widuję błoto najczęściej. Było też w zimniejszym odcieniu, więc kiedy czapka się w nim brudziła, była szara. Padało często, były mgły, cały czas, mokre i gęste. Wiało, więc czapka do nich wpadała i brudziła się na szarawo. Miejsce bez własnego miejsca miało szarą czapkę.

I co prawda wtedy, gdy tak myślałam o tym jak nie umiem myśleć, nie wymyśliłam tego o czapce. Dokończę jednak wątek niemocy myślenia zanim opowiem jak to miejsce z czapką pływało i jak było ogromnie małe.
Postanowiłam więc, że w najgorszym wypadku nic nigdy o nim nie napiszę. No i mam dużo nauki, za którą właśnie zaczęłam się zabierać. Otworzyłam internetowy słownik i sięgałam po tekst, który chciałam tłumaczyć. Zapomniałam o opisywaniu małego miejsca, ale może tylko na minutę. Nagle przypomniało mi się o małej rudej owcy, która beczała na mnie i psa. Pierwsza sylaba „be”, a później samotne „e”. Ale przynajmniej w towarzystwie kolejnych pojedynczych „e”. I pomyślałam, że jak nie wiem co opisać to opiszę to beczenie i zwierzę, które je wydawało.

Ale zanim owca to podłoże pod nią. Bo jak już mówiłam – pływało, więc owca też pływała i też nie miała swojego miejsca, w którym mogłaby na stałe być. Owca była pod wełnianą czapką, która zaraz miała zmoknąć na deszczu i ociekać na owcy, moją i psa głowę. Ale na razie po prostu wiało i czapka próbowała się utrzymać na głowie małego miejsca.

Małe miejsce miało 18 części ciała, wszystkie tak samo istotne, wszystkie dryfujące na wodach Atlantyku. Leżało na powierzchni jak człowiek, każda część ciała trochę pod i trochę nad wodą. Więc niektóre kończyny wyglądały jakby się od całości odłączyły, bo ich łączenie było zanurzone. Miejsce rzadko zdejmowało czapkę.

Odzienie rudej owieczki jeszcze nie mogłoby być materiałem na czapkę. Była za mała, więc i wełny miała mało. To była moja ulubiona owca spośród wszystkich, a było z czego wybierać. Chociaż wcale wybierać nie chciałam, bo tak w ogóle średnio się z owcami polubiłam. One raczej były obojętne, jeśli o to chodzi, ale ja się ich bałam. Ich wzrok przeszywał moje warstwy ubrań – a były grube – docierał do ciała, mięśni, kości, duszy, serca (czy najpierw jest serce, a potem dusza?) i kończył wylatując tą samą drogą, ale odwrotnie jeśli chodzi o kolejność warstw, bo przez tył mojego ciała. Mrożący wzrok w wystarczająco mrożącej aurze dookoła. Ale tak, ruda owieczka. Ta była jedyną, która podbiegła do mnie becząc po drodze. To było jak śmiech małego dziecka zainteresowanego czymś, do czego biegnie. Oby nigdy nie zobojętniała, a jej wzrok nie zamarzł.

 

Ogromna małość i mały ogrom były przytłaczające. Ale w sposób pożądany. Lubiłam być przytłoczona małą, ale intensywną ilością kolorów tego miejsca. Bo te kolory były zdecydowane i przemyślane. Pierwszy: zielony, ale bardziej jak niedosuszone siano. Drugi: czarny, ale nie w tej najdalszej głębi. Trzeci: niebieski, ale zmienny. Głębokość i tony odcieni falowały wraz z oceanem. Mój ulubiony odcień tych zmian to moment uderzania fali w klif, gdy woda napowietrza się, pieni, krzyczy, zawraca i mieni się jasnym błękitem i bielą.

Te klify, w które biły fale, też miały cechy ogromnej małości i małego ogromu. Były potężne, ich też się bałam, ale miałam też ochotę podchodzić jak najbliżej urwiska, by na własne oczy zobaczyć jak wysoko jestem. Zbocza, jak i owce, miały złośliwe spojrzenie. Jak staruszek – są ciemno siwe i budzą respekt, ale nie dziwię się. Małe fale wielkości ich paznokcia cały czas kopią im po stopach. Jak w takiej sytuacji mają przestać wyglądać jakby chciały krzyczeć?

W tych barwach malowała często Laila. Używała spokojnych, ale zdecydowanych odcieni. Podstawowych i wystarczających zarazem. Dusza Laili także była w tych kolorach, w tych spokojnych podstawowych kolorach wymalowane były jej myśli, emocje, jej cała dusza. Największa część jej wnętrza była w odcieniach zieleni i błękitów. Tych różnych błękitów oceanu w różnych momentach fali i w tym jednym konkretnym najpiękniejszym odcieniu zieleni, wpadającej w żółć i brąz – niedosuszone siano. To porównanie do siana jest dziwne, nie jest raczej piękne, ale to dlatego, że trzeba je najpierw zrozumieć. Kiedy w wyobraźni pojawi się już prawidłowy odcień wszystko staje się jasne. To bardziej siano, które dopiero zaczyna się suszyć. Jak oliwka, ale dużo jaśniejsza i oprócz tego brązu, też lekko żółta. Taka była trawa małego miejsca i część duszy Laili. Bo ona była częścią małego miejsca.

26 letnia Farerka i jej mała, 3 letnia wersja, czyli Jeremias. Jej mąż Fróði i jego mała, 6 letnia wersja, czyli Esekiel. I wszystkie te cztery dusze w barwach małego miejsca. Oni tez nosili wełniane czapki jak całe miejsce. Oni także swojego miejsca nie mieli. Po pierwsze pływają po oceanie wraz z podłożem pod nimi, po drugie szukają domu do zakupu. Fróði szuka też łódki. Nie umie pływać, ale pracuje na statkach i szuka dla siebie łódki. Właściwie gdyby nie Laila, już by ją miał, ale Laila najpierw chce kupić dom. A ja myślę, że po zakupie domu, a przed zakupem łódki Fróði musi też nauczyć się pływać. W końcu mieszka w miejscu dryfującym na oceanie.

 

Noszą więc czapki z wełny owiec, ale też wiele swetrów. Dokładnie takich jakie sobie wyobrażacie. Kłujące, szorstkie, ciepłe. Często z niebieskim wzorem. Jednym z wielu odcieni oceanu. Często białe, bo muszą pasować do mgieł. Często ubierają je na wiele warstw, które już na ciele mają. Jak Laila na szaro żółtą bluzę kupioną na wyprzedaży z okazji dnia wiosny, czy czegoś w tym rodzaju. Wtedy ilość warstw, które owca swoim wzrokiem musi przebić, by zmrozić duszę jest prawidłowa. Po dwóch dniach też już tak się ubierałam. Dostałam od nich dwa swetry: ciemny granatowy i biały w grafitowo-brązowe wzory. Mówiłam, że te kolory są wszędzie. Z wieloma warstwami na ciele wzrok owcy boli mniej.

 

Laila, Fróði i ich dzieci, Jeremias i Esekiel, to rodzina mieszkająca na Wyspach Owczych, w stolicy archipelagu Torshavn. Mimo, że szukają dla siebie większego, osobnego domu (bo na razie mieszkają w małej szeregówce) to nawet nie myślą o wyprowadzce z małego miejsca. To jest ich miejsce, w którym chcą zostać. Są dumni, że są Farerami. Uwielbiają swój kraj, swoją kulturę, wyspy. Nie przytłacza ich zimno, mgły i deszcze. Zakładają wtedy gumiaki, kurtki, płaszcze i wychodzą z domu, nigdy nie zamykając drzwi na klucz. Nie zapominając o wełnianych warstwach i rękawiczkach. Czapce również, w maju również. Może nie zawsze wychodzi z nimi Fróði, bo jak mówi, jest zbyt leniwy. Laila jego zaległości nadrabia, bo bardzo często eksploruje wyspy po raz kolejny i kolejny. Albo po raz pierwszy. Jest parę wysp, do których dostęp jest szczególnie ciężki, ale marzeniem Laili jest dotrzeć nawet na te. Ostatnio zdobyła Lítla Dímun – maleńką wyspę, na którą wleciała helikopterem.

Nie czują się Duńczykami, czują się Farerami. Pod grubą warstwą chmur, zamknięci w samochodzie, przemierzają archipelag, opowiadając mi fareskie legendy. W mieszkaniu pokazują ich kolaże, które, dzięki starannie wyciętym przez Laile fragmentom z gazet, układają się w kształty wysp, z których pochodzą.

A to wszystko pod grubą warstwą chmur, która przez większość dni w roku nad nimi czuwa. Bo jak już mówiłam, małe miejsce jest za zimne, żeby móc często zdejmować wełnianą czapkę.

Izabela Adamik


Aktualnie gramy

Tytuł

Artysta

Audycja on-air

Przerwa na Fifkę

09:00 10:00

Background