Sławkowo, zbyszkowo, gumisiowo – The Best of Sławka Uniatowskiego w Teatrze STU
AutorstwaRedakcja Onlinena 9 października 2024
Najzagorzalsi miłośnicy twórczości Andrzeja Zauchy być może traktują 10 października jak dzień święty. W tym roku mijają 33 lata od jego śmierci. Ponadto, wybór miejsca koncertu nie był przypadkowy, bowiem artysta przez całe swoje życie był silnie związany z krakowskim Teatrem STU.
Przez wielu znany i lubiany Sławek Uniatowski wraz ze swoim zespołem nie był jedynym bohaterem tamtego wieczoru. Pojawiły się również nieżyjące już ikony muzyczne takie jak: Zbigniew Wodecki, Frank Sinatra czy rzecz jasna Andrzej Zaucha, bez którego nie mogłoby odbyć się tamto wydarzenie.
Repertuar był spodziewany, a jednocześnie nieprzewidywalny. Da się tak? Ależ oczywiście. Sławek to potrafi. Pierwszą część występu zarezerwował swojemu dorobkowi artystycznemu, a publiczność spragniona nie tylko jego głosu, ale również swingowo-jazzowych nut, miała okazję usłyszeć jego Bezcielesnych, Piątą rano, Honolulu, Każdemu wolno kochać czy Wielkie słowa. Podsumowując ten sektor: piosenki generalnie przyjemne, a warstwa tekstowa choć może być dla wielu atrakcyjna, to w niektórych przypadkach bywa lekko trywialna niczym rodem z polskich komedii romantycznych z akcją toczącą się, no oczywiście, że w Warszawie. Mimo to, przeważa przymiotnik „przyjemny”, ponieważ można było w trakcie koncertu mieć wrażenie, że linia melodyczna tuli nas w podczas utworów. Dało się wyłączyć myślenie w pozytywnym tego słowa znaczeniu i wsłuchać się w warstwę dźwiękową.
Dobra, bo Zaucha się niecierpliwi. A zatem, przejdźmy do niego. Po pierwsze, być może szokująca dla niektórych informacja, ale nie pojawił się utwór, absolutny szlagier Byłaś serca biciem. Przyznam szczerze, że dla mnie było to wybawienie i niezwykle przyjemne zaskoczenie. Nie dlatego, że darzę nienawiścią ten utwór. Naprawdę. Nic do niego nie mam. Jednak słyszałam go już tyle razy, że najzwyczajniej w świecie przejadł mi się, a jednocześnie w znaczący sposób przyćmił inne utwory Zauchy, które przed koncertem w większości były dla mnie mało znane. Wielki plus dla Pana Uniatowskiego za ten pierwszy (i nie ostatni) przyjemny element nieprzewidywalności. Wybrzmiały również Jak na lotni, C’est la vie, Wymyśliłem ciebie, Myśmy byli sobie pisani.
Jeśli chodzi o Zbigniewa Wodeckiego, to w tym przypadku Uniatowski wykonał sztandarowe utwory, czyli Zacznij od Bacha oraz sentymentalno-nostalgiczne Lubię wracać tam, gdzie byłem. Zacząwszy opowiadać co nieco o genezie powstania pierwszego z utworów wspomniał, że czasami jest porównywany do Wodeckiego. Stwierdził żartobliwie, że zawsze, kiedy wykonuje jego piosenki stara się śpiewać „bardziej zbyszkowo niż sam Zbyszek”. I w tym przypadku uważam, że to wykonanie było jednak o wiele bardziej sławkowe niż zbyszkowe. Nie tylko dzięki jazzowo-swingującej aranżacji, ale również intrygującej i oryginalnej interpretacji muzycznej piosenkarza. Pokazał w tej piosence cząstkę siebie poprzez dodanie gdzieniegdzie melizmatów i falsetów, które niczym brokat, a być może swego rodzaju powiew świeżości, dały inne światło na ten utwór.
Po gromkich owacjach grzechem byłoby niepodarowanie słuchaczom wyczekiwanego przez wielu fanów bisu. Pojawiło się trio nietuzinkowe, egzotyczne w pewnym sensie i dzikie, czyli Come fly with me Sinatry, Gumisie, które w polskiej wersji językowej śpiewał właśnie Andrzej Zaucha oraz Chałupy welcome to Wodeckiego. Klimatyczny jazz, bajka o misiach i przaśna piosenka o urokach nadmorskiej miejscowości. Mieszanka wybuchowa czy strzał w dziesiątkę? Byłam skonsternowana na początku takim wyborem, jednak publiczność sprawiała wrażenie zadowolonej tą niespodzianką. Więc uznajmy, że kolokwialnie mówiąc pomysł wypalił. Przez moment trwała atmosfera beztroski i zabawy do rytmu dwóch ostatnich utworów. Ciekawy i odważny moment zaskoczenia, jednak nie jestem do końca fanką takiego rozwiązania. Jedynym plusem w tym przypadku był fakt, iż muzyk postanowił pokazać siebie z dystansem i obrócić pewne rzeczy w żart. Jednak osobiście wolałabym trzymać się jednej konwencji szczególnie na tak krótki kameralny koncert. Nie mam tutaj na myśli konieczności wprowadzania atmosfery sztywności, czy też nadmuchanej patosem powagi, ale uważam, że końcówka była niezbyt dopasowana do charakteru całego koncertu i niezbyt przemyślana. Wolałabym posłuchać więcej innych utworów Zauchy, Sinatry czy chociażby samego Uniatowskiego. Gumisie mogłyby jeszcze się obronić ze względu na Zauchę, ale „Chałupy” były dla mnie nietrafionym zabiegiem.
Czas na werdykt i wskazanie głównych skojarzeń, czy też określeń charakteryzujących ów miniony koncert. A zatem, przyjemny, nieprzewidywalny, z pewną dozą niedosytu (tylko jeden utwór Sinatry), ozdobiony charyzmatyczną osobowością sceniczną Uniatowskiego. Innymi słowy, było sławkowo, zbyszkowo i gumisiowo.
Karolina Harchut